Po dwóch latach z COVID-19 mamy jeszcze mocniejsze przekonanie, że nie powinniśmy specjalnie liczyć na rozwiązanie publicznych problemów przez państwo

W ubiegłotygodniowym magazynie DGP Sebastian Stodolak przekonywał, że wbrew zapowiedziom wielu ekspertów, czyli współczesnych proroków, świat po pandemii wcale aż tak bardzo się nie zmienił („Nie wywróżyli”, DGP z 8 lipca 2022 r., nr 131). Jedyną istotną pamiątką z tych prawie dwóch lat życia w zamknięciu pozostała inflacja. Reszta złowieszczych wróżb okazała się nieuzasadniona, bo ludzie zwyczajnie mieli potrzebę powrotu do starej normalności.
Trudno odmówić racji wielu przytoczonym w tekście argumentom. Sam zresztą wiosną 2020 r. pisałem, że świat po pandemii „będzie taki sam, tylko bardziej”. I zdania wciąż nie zmieniłem. Zgadzam się też z tezą, że nie byliśmy świadkami jakiegoś spektakularnego powrotu skutecznego państwa. Jednak wizja przedstawiona w tekście Stodolaka nie jest pełnowymiarowa i warto nieco ją poszerzyć.

Trzeci pogrzeb w trzy miesiące

Zacznijmy od tego, że jesteśmy u progu szóstej fali pandemii. Nawet jeśli wyprzemy ten fakt z naszej zbiorowej świadomości, nie przeprowadzając testów, wirus nie zniknie. Oczywiście prawdopodobnie będzie znacznie mniej śmiercionośny niż poprzednie warianty, choćby dlatego, że – jakkolwiek brutalnie to zabrzmi – sporo osób z grup wysokiego ryzyka już od nas odeszło. To zresztą pierwszy argument za tezą, że świat jednak nie jest całkiem taki sam. Problem polega wyłącznie na tym, że historie rodzinnych tragedii nie zostały jeszcze wystarczająco dobrze opisane. Jedną z lepszych prób była piosenka „2021” radomskiego rapera Kękę o odejściach kolejnych członków rodziny. „Wychodzi słońce a za chwilę znów deszcz / Moja babcia chwilę potem dziadek Bartka / Trzeci pogrzeb w trzy miesiące kur… co za akcja (…) / Czwarty pogrzeb babcia Bartka do tego z moją mamą niedobrze (…) / Znowu urlop z rodziną ja zamiast cieszyć się modlę / Żeby ten rok już nam minął zanim coś jeszcze nas dorwie”. Ale nie mam wątpliwości, że te historie będą żyć w kulturze jeszcze przez długie lata i muszą zostać opowiedziane. Tak jak do dziś kręcimy filmy o II wojnie światowej.
Szósta fala to także dobra okazja, aby przemyśleć poprzednie. Pandemia była na tyle emocjonalnym doświadczeniem, że sporo z nas ma do niej wręcz wyznaniowy stosunek. Jedni byliby gotowi zamykać wszystko od razu, inni będą argumentować, że COVID-19 nie był niczym tak poważnym i że to nasza reakcja była kluczowym problemem, nie wirus. Jeśli przekonamy innych do opowieści, że naszym największym błędem były lockdowny, a nie niewydolność systemu ochrony zdrowia spowodowana m.in. zapełnieniem szpitali przez tysiące duszących się ludzi, łatwiej będzie wtedy zignorować nowe zakażenia.
Choć jestem autorem pandemicznych dzienników, który przez jakiś czas „żył” z zajmowania się COVID-19, nie mam potrzeby budowania narracji o morderczym zagrożeniu, które czyha na nas za rogiem. Mam jednak głębokie przekonanie, że Sebastian Stodolak bardziej snuje opowieść, niż odmalowuje rzeczywistość, która jest szalenie złożona i zniuansowana. Autor w swoim tekście wybiera pasujące mu elementy i buduje spójną historię, która ma poukładać mebelki w naszych głowach tak, abyśmy myśleli i decydowali w pożądany przez niego sposób.
Ale to tylko storytelling. Każdy publicysta czy komentator jest takim opowiadaczem. Zresztą współczesny świat składa się właśnie z opowieści – inaczej nie bylibyśmy w stanie go ogarnąć. Jedne są lepsze, inne gorsze, jedne zdobywają społeczne zaufanie, podczas gdy kolejne je tracą. Między nimi trwa nieustanna walka, co obecnie widać doskonale po tekstach na temat wojny – z jednej strony jest wieszczenie klęski Ukrainy, a z drugiej strony zapowiedzi porażki Rosji. Na tym polega też współczesna polityka – liczy się tak naprawdę tylko to, czyja opowieść wygra. Wystarczy przypomnieć np., że gimnazja – zlikwidowane w wyniku reformy z 2017 r. – przegrały nie faktami, lecz właśniez narracją, bo ani nie były siedliskiem przemocy, ani nie spowodowały spadku jakości nauczania. Ale te „argumenty” przekonały społeczeństwo do ich wygaszenia.
Ten tekst to też nic innego jak alternatywna opowieść. Prawda nie zawsze jest bowiem ciekawa, a co ważniejsze – bywa znacznie trudniej uchwytna. Dlatego jej miejsce zajmują narracje, które czerpią z palety faktów najlepiej pasujące do niej elementy. Chciałbym pokazać, że pandemia jednak miała ogromny wpływ na świat, i to na wielu poziomach. Nie chcę wyciągać z tego żadnych wniosków dla strategii wobec szóstej fali, bo zwyczajnie nie wiem, jak do niej podejść. Mam tylko luźne intuicje. Ale zależy mi, abyśmy patrzyli na świat szerzej otwartymi oczami.

Prawdziwy game changer

Pierwszą zmianą, którą w swoim tekście kwestionuje Sebastian Stodolak, jest ta o regionalizacji łańcuchów dostaw, a tym samym całej globalizacji. Oczywiście można podać wiele przykładów pokazujących, że firmy po pandemii rozbudowują swoje łańcuchy. Jednak dostępne dane o światowym handlu pokazują, że mniej więcej od połowy II dekady XXI w. mamy do czynienia z zahamowaniem jego wzrostu. Globalizacja, którą co najmniej od lat 70. ubiegłego wieku napędzała rosnąca wartość wymiany międzynarodowej, weszła w fazę stagnacji. I nie ma raczej wielkich widoków, by miało się to zmienić.
Jedną z kluczowych ról w tym procesie odgrywać będzie tzw. decoupling, czyli stopniowe rozłączanie się gospodarek Chin i Europy. Proces ten ruszył na poważnie jeszcze przed COVID-19, czego dowodem był choćby rozpoczęty w 2019 r. spadek liczby niemieckich aut sprzedanych w Chinach. Koncerny motoryzacyjne zza Odry zdają sobie coraz bardziej sprawę, że w najbliższych latach stracą rynek Państwa Środka. Co będzie dotkliwe, biorąc pod uwagę, że do niedawna zbywały tam niemal 40 proc. swoich samochodów. Rośnie do tego świadomość, że w perspektywie kilku lat z Chin znikną także fabryki, które produkują podzespoły do niemieckich aut sprzedawanych w Europie.
Zresztą inflacja, którą Stodolak wiąże z nieodpowiedzialną reakcją państw na kryzys, w jakiejś części pompowana jest kosztowo właśnie przez decoupling. Jak wskazywał Jakub Jakóbowski z Ośrodka Studiów Wschodnich, trudno nie odnieść wrażenia, że wiosenne zatory w chińskich portach – oficjalnie spowodowane lockdownem – były niczym innym jak testowaniem zerwania łańcuchów dostaw. Nasilająca się nacjonalistyczna retoryka władz w Pekinie, wzmocniona przez wojnę w Ukrainie, zapewne świadczy o tym, że proces decouplingu będzie przyśpieszać. Są zresztą sygnały, że grupa G7 chce stworzyć specjalny fundusz, który miałby przeciwdziałać budowaniu globalnej pozycji Chin w krajach rozwijających się. Także rosyjska ropa niedługo będzie sprzedawana głównie na Wschodzie. Nawet jeśli państwo faktycznie nie pokazało swojej mocy w trakcie i po pandemii, to polityka wkroczyła mocno w świat biznesu.
Po drugie w ostatnich kilkunastu miesiącach bardzo zmieniła się UE. Nie oznacza to wcale, że zniknęły zagrożenia dla jej spójności. Możliwe, że są nawet większe niż przed pandemią. Jednak powołanie unijnego Funduszu Odbudowy, czyli de facto uwspólnotowienie długu, to milowy krok w historii integracji europejskiej. Będzie on nie tylko tworzył warunki dla pogłębienia współpracy w jądrze Wspólnoty, lecz także skutkował wypychaniem państw peryferyjnych, zwłaszcza z naszego regionu. Co prawda trend ten był już wyraźny co najmniej od połowy poprzedniej dekady, lecz rozporządzenie „pieniądze za praworządność” – prawdziwy game changer – nieprzypadkowo powstało podczas negocjowania Funduszu Odbudowy. Tworzenie nowych zasad finansowania stało się bowiem okazją, by zmienić dotychczasowe reguły gry. W rezultacie pandemia uruchomiła nową dynamikę politycznych zdarzeń, która będzie mieć konsekwencję nie tylko dla Unii, lecz także dla naszego kraju.
Po trzecie pandemia na tyle dotknęła kraje Zachodu, że prawdopodobnie przekonała prezydenta Putina do inwazji na Ukrainę. Koncentracja amerykańskiej administracji na rozwiązywaniu covidowych problemów, która poskutkowała m.in. „ucieczką” z Afganistanu, stworzyła bowiem wrażenie, że USA i Europa nie będą umierać za Kijów. Oczywiście to tylko spekulacja, której nie sposób zweryfikować, ale istnieją stosunkowo mocne przesłanki potwierdzające jej trafność. Widać już wystarczająco wyraźnie, że Kreml nie spodziewał się tak zdecydowanej reakcji Zachodu. Szczególnie bolesne dla Moskwy okazało się zamrożenie rosyjskich rezerw walutowych, które wykraczało poza katalog standardowych, przewidywalnych sankcji.
Jeśli przyjmiemy hipotezę o ważnej roli pandemii w zachęceniu Kremla do inwazji na Ukrainę, to za pośrednie skutki COVID-19 trzeba będzie też uznać rosyjski szantaż energetyczny, z którym Europa mierzy się od jesieni ubiegłego roku i który w znacznym stopniu odpowiada za rozpędzenie inflacji na Starym Kontynencie. Nie chodzi tu wyłącznie o ceny gazu, lecz także ceny produktów wytwarzanych z jego udziałem, w tym nawozów. W tym przypadku rosnący koszt produkcji przekładać się będzie na drastyczne podwyżki cen żywności.
Po czwarte pandemia mogła „uratować” Zjednoczoną Prawicę przed przedwczesną utratą władzy. Choć w październiku 2019 r. PiS udało się wygrać wybory parlamentarne, zwycięstwo to zostało okupione pozbawieniem partii rządzącej większości w Senacie, a także – a może przede wszystkim – załamaniem się wewnętrznej spójności między koalicjantami. COVID-19 zamroził polską politykę na długie miesiące. Co więcej, gdyby wybory prezydenckie odbyły się w normalnym trybie, w maju 2020 r., niewykluczone, że Andrzej Duda by je przegrał – zakładając, że do drugiej tury wszedłby Szymon Hołownia albo Władysław Kosiniak-Kamysz, co wcale nie było nieprawdopodobnym scenariuszem. A nie ulega wątpliwości, że wybór jednego z kandydatów opozycji miałby ogromne konsekwencje dla polskiej polityki w kolejnych latach. Również kryzys na granicy z Białorusią, a później wojna w Ukrainie uchroniły partię rządzącą przed spadkami w sondażach.
PiS dostał więc od losu trzy wielkie szanse i możliwe, że to dzięki nim pozostaje u władzy. Z drugiej strony, gdyby nie pandemia, prawdopodobnie nie mielibyśmy do czynienia z taką skalą protestów przeciwko zaostrzeniu ustawy aborcyjnej. Doświadczenie zamknięcia i chęć wykrzyczenia przez młodych swojego buntu (nie tylko na wyrok Trybunału Konstytucyjnego) przyczyniły się do podgrzania nastrojów społecznych. Rok później w reakcji na śmierć pani Izabeli z Pszczyny protesty były rachityczne, mimo że nikt nie traktował już poważnie rządowych restrykcji. Dodatkowo rządowi w sukurs przyszedł Alaksandr Łukaszenka, który wysłał na granicę kilka tysięcy migrantów z Bliskiego Wschodu, skutecznie odwracając uwagę opinii publicznej od tematu aborcji.
Po piąte pandemia wszędzie miała spory wpływ na politykę publiczną. W Polsce dwuletni lockdown w edukacji przyśpieszył demontaż państwowego systemu edukacji. Oczywiście rozpoczął się on znacznie wcześniej, choćby za sprawą likwidacji gimnazjów. Proces ten wzmacniały też czynniki od pandemii niezależne, np. nowe regulacje wprowadzane przez ministra Przemysława Czarnka. COVID-19 zmienił jednak sposób postrzegania szkoły zarówno przez nauczycieli, jak i rodziców. Dla części tych pierwszych doświadczenie opuszczenia przez system, czyli konieczność poradzenia sobie samemu z kompletnie nowym wyzwaniem, jakim była edukacja zdalna, przelało czarę goryczy. Wielu pomogło to podjąć decyzję o rezygnacji z pracy w szkole albo o ucieczce do prywatnej placówki. Z kolei rodzice mogli na własne oczy zobaczyć mizerię polskiego modelu kształcenia. Część zmotywowało to do przeniesienia dziecka do szkoły niepublicznej albo wyboru edukacji domowej (decyzji rozważanych zapewne od dłuższego czasu). Obie te formy w ostatnich miesiącach notują ogromny wzrost zainteresowania.
Pandemia była też katalizatorem zapaści w systemie ochrony zdrowia. Od lat wiedzieliśmy, że przy obecnych trendach w przyszłości będzie brakować lekarzy niektórych specjalności, ale skala wyczerpania i bałaganu związanych z COVID-19 przyśpieszyły ich odejścia. Czekam, aż w końcu ktoś sporządzi mapę zamkniętych oddziałów szpitalnych, o których regularnie na jednym z portali społecznościowych donosi młody lekarz z Lublina Jakub Kosikowski. Badania przeprowadzone przez koleżanki z mojej uczelni nie pozostawiają złudzeń: czeka nas jeszcze szybszy exodus, możliwe, że porównywalny z emigracją medyków po wejściu Polski do UE.

Państwo z o.o.

Wpływ pandemii był nie tylko negatywny. Lockdown przyśpieszył cyfryzację polskiej administracji – nie tylko w sensie gotowości procedur, lecz przede wszystkim mentalności urzędników. Nagle wiele spraw, których nie dało się załatwić zdalnie, zostało zdigitalizowanych – i to zaledwie w ciągu kilku tygodni. E-administracja w Polsce w 2020 r. zaliczyła ogromny skok rozwojowy, który prawdopodobnie nie dokonałby się bez tego zewnętrznego przymusu. Co więcej, w obliczu inflacji i braku wyraźnej waloryzacji prac w sferze budżetowej cyfryzacja administracji może się okazać jedyną szansą na utrzymanie sprawności wielu usług dla obywateli. Powód jest banalnie prosty: zabraknie urzędników do bezpośredniej obsługi petentów. W przeciwieństwie do edukacji czy ochrony zdrowia w administracji stosunkowo łatwiej zastąpić pracownika cyfrową procedurą. Co oczywiście nie oznacza, że jest to możliwe w każdym przypadku – także tu ucieczka najlepszych menedżerów może mieć dramatyczny skutek dla wdrażania różnych polityk publicznych.
Nie mam zresztą wątpliwości, że inflacja – spowodowana różnymi postpandemicznymi czynnikami – nie tylko zmieni charakter polityki gospodarczej, lecz także wpłynie negatywnie na jakość szeroko rozumianych usług publicznych. W obliczu trudności z pozyskaniem nowych pracowników do służby cywilnej władza będzie się decydować na przesuwanie kolejnych kompetencji do różnego rodzaju publicznych spółek, w których nie obowiązują sztywne widełki wynagrodzeń ani które nie podlegają tak ścisłemu politycznemu nadzorowi. Polski Fundusz Rozwoju, który w praktyce zarządzał polityką gospodarczą państwa w czasie pandemii, stanowi jeden z dowodów potwierdzających tezę o ewolucji zarządzania publicznego w kierunku czegoś, co w jednym z raportów Centrum Polityk Publicznych UEK nazwaliśmy „państwem z o.o.”.
Po szóste: z badań CBOS wynika, że pandemia wzmocniła w naszym społeczeństwie, zwłaszcza w najmłodszym pokoleniu, postawy indywidualistyczne. A jak pokazał dr Jakub Sawulski ze Szkoły Głównej Handlowej, kryzysy zwykle skutkowały nieodwracalnym pogorszeniem perspektyw dochodowych kohorty, która w danym momencie wchodziła na rynek pracy. Wystarczy spojrzeć, jak tarcze dla przedsiębiorców nakręciły ceny nieruchomości, żeby zrozumieć trudny punkt startowy, w którym znalazło się pokolenie dwudziestoparolatków. Jednocześnie po dwóch latach z COVID-19 mamy jeszcze mocniejsze przekonanie, że nie powinniśmy specjalnie liczyć na rozwiązanie publicznych problemów przez państwo. Jego dezercja na odcinku edukacyjnym, zdrowotnym, mieszkaniowym, transportowym i wielu innych jest dla wielu Polaków kolejnym argumentem, że głównie muszą sobie radzić sami. Zresztą taki sygnał daje też rząd, obniżając stawkę podatku dochodowego z 17 do 12 proc. W efekcie czeka nas bardziej świat „ludowych” improwizacji niż państwa dobrobytu. Wiemy, że proces prywatyzacji państwa rozpoczął się jeszcze przed pandemią, o czym pisał choćby Łukasz Pawłowski w książce „Druga fala prywatyzacji”. Ale COVID-19 zapewnił mu turbodoładowanie.
Wszystko, o czym tu piszę, nie pozwala mi kupić opowieści Sebastiana Stodolaka, że pandemia nie przyniosła nam nic poza inflacją. W mojej opowieści żyjemy już w zupełnie innym państwie niż Polska AD 2019, a także w innej rzeczywistości globalnej. Samo wyrzucenie maseczek do kosza nie oznacza wcale, że powróciliśmy do starej normalności. Nawet jeśli wszystko pozostało takie samo, to zdecydowanie jest takie bardziej niż wcześniej. ©℗
Autor jest doktorem nauk ekonomicznych, adiunktem w Katedrze Stosunków Międzynarodowych UEK i ekspertem Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego