PiS zapowiada, że z poselskim projektem ustawy przesuwającym wybory samorządowe na wiosnę 2024 r. wyjdzie najpóźniej w połowie lipca. Jak słyszymy, projekt będzie raczej miał charakter „blankietowy”, tzn. nie będzie w nim wskazania konkretnego terminu wyborów, lecz zapewnienie premierowi (który te wybory zarządza) większej elastyczności przy ustalaniu, kiedy się one odbędą.

W debacie dotyczącej zasadności tego ruchu pojawia się jednak sporo kwestii wymagających wyjaśnienia. Oto najważniejsze z nich:
Konstytucja chroni kadencję JST. To argument, który już się pojawia i na pewno będzie wracał, jeśli projekt trafi do Sejmu. W tym kontekście krytycznie o ustawie wypowiadał się prezydencki minister Andrzej Dera. Sama ustawa zasadnicza w kontekście wyborów i kadencji władz samorządów jest bardzo lakoniczna. Odmiennie niż w przypadku parlamentu czy prezydenta nie mówi o długości kadencji, odsyła w tej kwestii do ustaw. To m.in. dlatego zwolennicy zmiany wywodzą, że trudno mówić o niezgodności z czymś, co nie jest zapisane. Co najwyżej kadencja nie powinna być skracana, by nie zmieniać reguł w trakcie gry na niekorzyść obecnie wybranych. Rodzi się jednak pytanie, co na to ci wyborcy, którzy chcieliby jak najszybciej zmienić obecne władze gmin czy powiatów. To jeden z powodów, dla których pojawia się konkurencyjny pogląd.
Konstytucjonalista dr hab. Ryszard Piotrowski podkreśla, że przedłużenie kadencji samorządów jest w konstytucji uregulowane i dotyczy tylko wprowadzenia stanu nadzwyczajnego. A skoro tak, to w innych przypadkach nie można jej wydłużyć. Jeśli w takiej sprawie mamy spór, to powinna się ona oprzeć na opinii Trybunału Konstytucyjnego. Tyle że on już w tej sprawie się wypowiedział w wyroku z 1998 r. (sygn. K 17/98). Stwierdził wówczas, że kadencja organu urzędującego nie powinna być przedłużana. „Obywatele, wybierając określony organ władzy publicznej, udzielają mu jednocześnie pełnomocnictw o określonej przez prawo treści i określonym czasie «ważności». Upływ tego czasu oznacza wygaśnięcie pełnomocnictwa i utratę legitymacji do sprawowania władzy” – ocenił TK. Choć jednocześnie sędziowie dopuścili wyjątki. „Ingerencja taka jest dopuszczalna wyłącznie, gdy przemawia za tym konieczność urzeczywistnienia w określonych okolicznościach wartości chronionej przez konstytucję i pod warunkiem, że nie jest zakazana przez szczegółowy przepis konstytucyjny. Zarówno skrócenie, jak i przedłużenie kadencji organów samorządu terytorialnego w trakcie jej trwania podlega ocenie z punktu widzenia zasady proporcjonalności”.
Jak widać, ustawa szykowana przez PiS jest potencjalnym kandydatem do zaskarżenia do trybunału. Tyle że problemem jest dziś jego legitymacja. Znaczna część opozycji nie widzi w nim arbitra, ale fragment obozu rządowego. Poza tym dwójka sędziów TK – Krystyna Pawłowicz i Stanisław Piotrowicz – byli posłami, gdy Sejm wydłużał kadencję samorządów. Pytanie więc, czy nie rodzi to konfliktu interesów, bo trudno podważyć zmiany, za którymi wcześniej samemu się zagłosowało.
Przesuwając wybory, unikniemy kolizji z wyborami parlamentarnymi. To istotny argument, bo np. mogłyby się pojawić problemy z klarownym rozliczeniem wydatków kampanijnych. Tyle że rozwiązujemy tylko problem z jesieni 2023 r. Zarówno kadencja europosłów, jak i samorządowców trwa pięć lat. Proponowana recepta powoduje, że już na stałe wpisujemy wybory lokalne tuż obok europejskich, które wypadną na przełomie maja i czerwca 2024 r. Tymczasem jeśli chodzi o wybory do Sejmu i Senatu, to ich kadencja jest o rok krótsza niż samorządowych, więc wypadałyby obok siebie raz na 20 lat. Następna kolizja byłaby w roku 2043, o ile wcześniej przyspieszone wybory do Sejmu nie zmieniłyby kalendarza.
Skoro wydłużono już kadencję samorządowców w 2018 r., to można i teraz. To prawda, że o rok wydłużono obecną kadencję lokalnych władz (wskutek czego potrwa ona do jesieni 2023 r.), tyle że decyzja ta zapadła, zanim ta kadencja się zaczęła. Nowelizacja kodeksu wyborczego weszła w życie z końcem stycznia 2018 r., a wybory odbyły się na przełomie października i listopada, czyli prawie dziewięć miesięcy później. Wpisało się to więc w orzecznictwo TK mówiące o tym, by nie zmieniać ordynacji wyborczej na co najmniej pół roku przed wyborami. Tymczasem aktualna dyskusja dotyczy wydłużenia o pół roku kadencji w trakcie jej trwania, co powoduje, że obie sytuacje nie mogą być porównywalne jeden do jednego.
To rząd Jerzego Buzka jako pierwszy wydłużył kadencję samorządów. Rzeczywiście w jakimś sensie taki był uboczny skutek reformy z lat 1998–1999 wprowadzającej powiaty i województwa. Rząd nie wyrobił się wtedy na czas ze zmianami, a chodziło o to, by wybory w gminach zorganizować razem z wyborami do nowych szczebli samorządu. Nie zrobiono tego jednak poprzez proste wydłużenie kadencji. Jak zauważa Związek Miast Polskich, II kadencja rad gmin zakończyła się 18 czerwca 1998 r. Wybory na III kadencję przeprowadzono, razem z wyborami do rad powiatów i sejmików województw, 11 października 1998 r. „Zatem w okresie letnim (przez ponad 3,5 miesiąca) gminy nie miały organów stanowiących. Decyzję w tej sprawie podjęto w ustawie z dnia 20 marca 1998 r. o zmianie ordynacji wyborczej do rad gmin, w której wydłużono dopuszczalny okres przerwy międzykadencyjnej z 60 do 120 dni”. Przepis miał charakter epizodyczny i dotyczył wyborów lokalnych z 1998 r.
Samorządowcy są przeciwni przesuwaniu wyborów. To prawda, że głosów sprzeciwu nie brakuje, a głównym argumentem jest to, że kolizja wyborcza nie jest wystarczającym powodem, by zmieniać ordynację wyborczą. Do tego pokazywane są wyliczenia, według których gdyby wybory samorządowe zorganizować w najwcześniejszym możliwym terminie (24 września), a parlamentarne w najpóźniejszym (5 listopada), okres pomiędzy wyborami wyniósłby aż sześć tygodni. Niemniej jednak część samorządowców wskazuje, że w takiej sytuacji wybory samorządowe stanowiłyby tylko wstęp do kampanii sejmowej, a nawet zostałyby przez nią przykryte. Poza tym, zdaniem zwolenników przesunięcia wyborów, termin wiosenny byłby korzystny z uwagi na reguły konstruowania lokalnych budżetów (uniknięto by problemu, w którym nowa ekipa musi przez prawie rok pracować na budżecie poprzedników).