PiS lada chwila może wyjść z projektem przesuwającym wybory lokalne na rok 2024. Opozycja i część samorządowców przekonują, że da się je zorganizować jesienią 2023 r. bez nakładania się na wybory parlamentarne.

PiS szlifuje ostateczną wersję projektu, który ma umożliwić przesunięcie samorządowych głosowań tak, żeby ich termin nie zbiegał się jesienią 2023 r. z wyborami parlamentarnymi. Ustawa ma zostać złożona najpóźniej do połowy lipca. Z naszych ustaleń wynika, że wciąż jest dyskutowany nowy termin, a sprawę utrudnia fakt, że wiosenne wybory samorządowe mogą kolidować z eurowyborami. Problem w tym, że daty tych ostatnich oficjalnie jeszcze nie znamy. Robocze wyliczenia Krajowego Biura Wyborczego pokazują, że mogłyby się one odbyć 9 czerwca 2024 r. Ale nie muszą, bo ostatnie dwie euroelekcje odbyły się w końcówce maja, a UE o terminie tych najbliższych zdecyduje najpóźniej wiosną przyszłego roku. Termin eurowyborów może istotnie ograniczyć możliwość przeprowadzenia wyborów samorządowych później, bo wówczas co najmniej druga ich tura mogłaby wypaść w wakacje.
Dlatego najbardziej prawdopodobny wydaje się kwietniowy termin ponieważ Wielkanoc przypada wtedy 31 marca. Wybory w marcu oznaczałyby, że pierwsza tura musiałaby się odbyć na początku miesiąca. Tymczasem kwietniowy termin oznacza, że wybory mogłyby się zakończyć do 21 kwietnia, więc co najmniej ponad miesiąc przed wyborami europejskimi. Drugi wariant dyskutowany w partii to czerwiec. Nasi rozmówcy z PiS uważają jednak, że łatwiej będzie przekonać posłów do terminów wiosennych. – W dłuższej perspektywie będzie to korzystne dla samorządów. Nowe władze nie będą musiały przez rok pracować na budżetach przygotowanych przez poprzedników – twierdzi rozmówca z PiS.
Opozycja raczej nie poprze pomysłu i podejrzewa, że PiS nie wyszedł dotąd z projektem, bo nie ma pewności co do większości. Ale sytuacja może się zmienić, bo od wczoraj rząd ma o trzy głosy więcej. To efekt ściągnięcia do rządu Agnieszki Ścigaj, przewodniczącej trzyosobowego koła Polskie Sprawy.

Eurowybory mogą kolidować terminem

Eurowybory odbywają się w ciągu czterech dni (od czwartku do niedzieli), w ramach których dany kraj członkowski wybiera swój dzień lub dni głosowania - w przypadku Polski to niedziela. Domyślnym terminem jest zazwyczaj początek czerwca (stąd też wzięły się wyliczenia KBW), niemniej Komisja Europejska może zaproponować inny pomiędzy „wczesnym” kwietniem i „wczesnym” czerwcem, ale jednogłośnie zatwierdzić to musi jeszcze Rada Europejska najpóźniej na rok przed wyborami. O tym, kiedy wybierzemy europosłów, możemy się więc dowiedzieć dopiero wiosną 2023 r. i nie jest powiedziane, że będzie to współgrać z terminem, na który PiS przesunie wybory lokalne. - Ostatnie eurowybory odbyły się 26 maja 2019 r. i dla nas jest to punkt odniesienia - mówi osoba z rządu. Wcześniejsze wybory do PE - z 2014 r. - odbyły się w podobnym terminie, bo 25 maja. Także nasz rozmówca z Komisji zwraca uwagę, że najbardziej prawdopodobny jest ostatni weekend maja.
Ustalanie konkretnego terminu „marcowo-kwietniowego" determinują nie tylko eurowybory (które mogą być w maju lub na początku czerwca), lecz także to, że 31 marca wypada Wielkanoc. Gdyby wybory samorządowe miały się odbyć po świętach, to wtedy pierwsza tura byłaby najwcześniej 7 kwietnia, a druga 21 kwietnia. Alternatywą jest pierwsza tura 14 kwietnia i druga tura 28 kwietnia. Trzeci potencjalny wariant (I tura 21 kwietnia, II tura 5 maja) raczej nie wchodzi w grę, bo wtedy wchodzimy w długi weekend majowy i zwiększamy ryzyko kolizji z eurowyborami.

Późna lub wczesna wiosna

Wygląda na to, że jeśli PiS zdecyduje się wnieść projekt ustawy do Sejmu, zrobi to raczej ścieżką poselską, a nie rządową. Na razie wśród naszych rozmówców z obozu rządzącego słychać dwugłos odnośnie do nowego terminu lokalnych elekcji. Część z nich mówi o „późnej wiośnie”. - Dla nas lepiej by było, gdyby wybory samorządowe odbyły się po eurowyborach (czyli pod koniec czerwca). Inaczej opozycja wyjdzie zwycięsko z wyborów lokalnych - bo wygra w dużych miastach, a to najbardziej przykuwa uwagę mediów - i na tej fali pójdzie na wybory europejskie - przekonuje rozmówca z PiS. Ale inny rozmówca z rządu przekonuje, że najczęściej w dyskusjach mówi się o terminie marcowo-kwietniowym, m.in. ze względu na harmonogram konstruowania lokalnych budżetów. Przepisy zakładają, że projekt budżetu na kolejny rok włodarze muszą przekazać do oceny regionalnych izb obrachunkowych i radnych najpóźniej do 15 listopada roku poprzedzającego. Aktualny, jesienny termin wyborów powoduje, że często, gdy dochodzi do zmiany władzy w gminie (co wybory tak się dzieje w 20-25 proc. gmin), nowy wójt, burmistrz czy prezydent miasta nawet przez rok pracuje na planie finansowym poprzednika.
Mimo to PiS raczej nie może liczyć na poparcie opozycji. Jan Grabiec z PO twierdzi, że jego ugrupowanie nie poprze takich zmian. - Nie będziemy kuglować terminem wyborów - podkreśla. Sceptycznie do pomysłu PiS nastawieni są także ludowcy i Lewica. - Ten, kto zmienia terminy wyborów, bądź ten, kto zmienia ordynację wyborczą przed wyborami, boi się przegranej - mówił niedawno w Sejmie wicemarszałek Włodzimierz Czarzasty (Lewica). Samorządowcy wydają się podzieleni. Jedni mówią o korzyściach budżetowych wynikających z terminu wiosennego, inni, jak np. prezydent Sopotu Jacek Karnowski, oskarżają PiS o majstrowanie w ordynacji wyborczej z powodów politycznych. - Sądzę jednak, że znaczna większość samorządowców poprze możliwość pobierania wynagrodzenia czy diet przez pół roku dłużej - ocenia jeden z naszych rozmówców.
Co do zasady termin wyborów samorządowych łatwiej przesunąć niż np. do Sejmu i Senatu, bo nie jest on uregulowany w konstytucji. Kwestią dyskusyjną staje się to, jak bardzo można je przesunąć. PiS już raz wydłużył kadencję włodarzy z czterech do pięciu lat (obecna kończy się na jesieni 2023 r.), ale odbyło się to równolegle do wprowadzenia zasady dwukadencyjności wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Teraz chodzi o techniczne czy organizacyjne trudności, wynikające z nałożenia się terminów wyborów lokalnych i parlamentarnych. Ale w debacie publicznej już pojawiają się pytania, dlaczego przesuwać o pół roku, a nie np. o rok? Krzysztof Urbaniak, profesor Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, w opinii dotyczącej możliwości zmiany terminów wyborów parlamentarnych lub samorządowych przypomina, że zgodnie ze stanowiskiem Trybunału Konstytucyjnego przesunięcie daty wyborów jest dopuszczalne wyłącznie, jeżeli szczegółowy przepis konstytucyjny tego nie zakazuje, a przemawiają za tym szczególne, obiektywne okoliczności. „Pojawiające się obecnie w domenie publicznej propozycje przełożenia wyborów o mniej więcej pół roku budzą wątpliwości w świetle zasady proporcjonalności, mają cechę warunku nadmiernego i mogą wskazywać na motywacje o charakterze politycznym” - stwierdza ekspert.
Opozycja i część ekspertów przekonują, że żadnego przesunięcia nie trzeba robić. Według wyliczeń KBW wybory do Sejmu i Senatu musiałyby się odbyć najwcześniej 15 października, a najpóźniej - 5 listopada 2023 r. Z kolei wybory samorządowe najwcześniej wypadałyby 24 września (druga tura 8 października) lub 8 października (z drugą turą 22 października). „Gdyby wybory samorządowe odbyły się w najwcześniejszym terminie (24 września), a parlamentarne w najpóźniejszym (5 listopada), okres pomiędzy wyborami wyniósłby sześć tygodni. Nie ma przeszkód, by w obwodowych komisjach wyborczych były te same osoby, choć będą to różne komisje” - przekonuje w swojej analizie Związek Miast Polskich.
Przy ewentualnej kolizji obu elekcji może dojść do nałożenia się na siebie czynności wynikających z kalendarza wyborczego. Może być też tak, że w danym dniu na jedne wybory obowiązywać będzie cisza wyborcza, a na drugie nie - a przecież obie kampanie będą się wzajemnie przenikać. Problematyczne może się okazać klarowne rozliczenie kampanijnych wydatków. „Gdyby 1020 kandydatów w wyborach sejmowych i senackich zarejestrować jednocześnie jako kandydatów w wyborach samorządowych, mogliby oni legalnie wydać na kampanię dodatkowo jedną trzecią limitu parlamentarnego. Nie sposób w takim przypadku rozróżnić, które wydatki byłyby przeznaczone na kampanię samorządową, które zaś na kampanię parlamentarną” - zauważa w swojej analizie socjolog polityki Jarosław Flis. Część kandydatów może potraktować ewentualne wcześniejsze wybory samorządowe jako „rozgrzewkę” przed późniejszym startem do Sejmu czy Senatu. Jak zwraca uwagę Jarosław Flis, kandydaci, którzy w 2018 r. startowali w wyborach samorządowych, stanowili aż 60-75 proc. wszystkich kandydatów wystawianych przez cztery największe partie sejmowe w 2019 r.
Oświadczenie autorów
W tekście w wydaniu papierowym o możliwym przełożeniu wyborów samorządowych omyłkowo wzięliśmy pod uwagę układ kalendarzowy z 2023 roku, a nie roku 2024, w którym przypadają wybory europejskie. W wydaniu elektronicznym skorygowaliśmy błąd, zasadnicza teza, że najbardziej prawdopodobne są wybory w kwietniu, się nie zmienia. Przepraszamy. G. Osiecki T. Żółciak