Horyzont nowej kadencji prezesa NBP to 2028 r. Według zapowiedzi rządzących powinniśmy się wtedy zbliżać do poziomu zamożności zachodu. W takich warunkach nawet politycy PiS dopuszczali możliwość przyjęcia wspólnej waluty.

Losy wniosku prezydenta Andrzeja Dudy o powołanie Adama Glapińskiego na drugą kadencję w fotelu prezesa Narodowego Banku Polskiego miały się rozstrzygnąć już po zamknięciu tego wydania Magazynu DGP. Czy znalazła się większość, która uznała, że Glapiński zasłużył na kolejne sześć lat kierowania NBP? Z punktu widzenia wyzwań, jakie stoją przed szefem banku centralnego, to bez znaczenia. Te – ktokolwiek byłby prezesem – pozostaną takie same. Najważniejsze będą: euro, kredyty hipoteczne, no i oczywiście inflacja.
Zacznijmy od tej ostatniej, bo to najbardziej palący problem. Przekroczyliśmy już 12 proc., a odliczanie trwa nadal. Czekają nas jeszcze dwa, trzy miesiące nagłówków o nowych rekordach, zanim inflacja zacznie spadać. Tylko dla porządku – to nie znaczy, że w drugiej połowie roku ceny zaczną się obniżać. Spadek inflacji znaczy tylko tyle, że poziom cen w gospodarce rośnie, ale wolniej.
Niemała część ekonomistów zwraca uwagę, że zjawisko, z którym mamy dziś do czynienia, to „putinflacja”. Podskoczyły głównie ceny paliw i surowców oraz żywności. Wszystko to ma mniej lub bardziej bezpośredni związek z działaniami lokatora Kremla, ze szczególnym uwzględnieniem najazdu na Ukrainę. Problem w tym, że paliwa i żywność to dwie kategorie, na które banki centralne – nie tylko nasz – nie mają właściwie żadnego wpływu. O tym, jakie są ceny benzyny, chleba lub kiełbasy, nie decyduje mniejsza czy większa presja popytowa, lecz to, co się dzieje z podażą. Mniej ropy trafia na rynek, to cena natychmiast idzie w górę. A banki centralne poprzez politykę pieniężną, czyli ruchy stopami procentowymi, mają wpływ na popyt. Droższy pieniądz to mniejsza chęć i możliwości wydawania pieniędzy. Ale nie na artykuły pierwszej potrzeby jak jedzenie.
Nie brak i takich, którzy wskazują, że rekordowo wysoka (choć niższa od głównego wskaźnika) jest także inflacja bazowa. W kwietniu, jak szacują analitycy, przekraczała 7 proc. w skali roku. Inflacja bazowa zależy w głównej mierze od popytu. I na nią stopy procentowe już działają. O ile „putinflacja” pojawiła się pod koniec ubiegłego roku, to wzrost tej bazowej miał miejsce dawno temu – zaczynała się podnosić jeszcze przed pandemią. Dzisiejsze zarzuty pod adresem banku centralnego i jego prezesa, że pozwolił wymknąć się cenom spod kontroli, tak naprawdę dotyczą tego, że nie zdecydował się na ruch stopami na przełomie 2019 r. i 2020 r. (a także tego, że w reakcji na wybuch pandemii ściął stopy niemal do zera).
W krótkim terminie prezes NBP i Rada Polityki Pieniężnej, której przewodniczy, nie mają wiele do powiedzenia w sprawie inflacji. Nie da się jej zbić szybko i trwale. Można co nieco poprawiać statystyki, stosując tarcze: tnąc VAT czy akcyzę, żeby ceny w sklepach i na stacjach benzynowych poszły w dół. To jednak domena rządu. Działania banku centralnego przyniosą skutek w dłuższym horyzoncie. Tu jednak kluczowa jest wiarygodność, którą wydarzenia ostatnich miesięcy mocno nadszarpnęły. Żeby odbudować wiarę gospodarki – firm, konsumentów, inwestorów na rynkach finansowych – w to, że bankowi centralnemu naprawdę zależy na stabilności cen – zapewne trzeba będzie teraz bardziej podnieść stopy niż w sytuacji, gdyby ta wiarygodność była odrobinę większa.
Od globalnego kryzysu finansowego nie ma już wątpliwości, że prócz dbania o stabilność cen banki centralne powinny dbać również o stabilność sektora finansowego. Z tym do niedawna nie było u nas poważniejszych problemów. A przynajmniej tak się wydawało. Był długi czas, kiedy banki dobrze zarabiały na kredytach walutowych. Od kilku lat franki to dla nich raczej pole minowe, na którym raz po raz wybucha jakiś ładunek. Później był czas, gdy motorem napędowym branży były hipoteki złotowe. Od lat pojawiały się przestrogi, że gdy stopy procentowe wzrosną, także z nimi będą problemy. Ten scenariusz właśnie się realizuje, choć można go było stosunkowo łatwo uniknąć.
Wystarczyło, by wśród złotowych hipotek dominowały te ze stałym bądź okresowo (przez 5–10 lat) stałym oprocentowaniem. Dziś banki sprzedają ich całkiem sporo, ale wcześniej ani nie paliły się do tego produktu, ani nie było go tak łatwo skonstruować. Powód? Żeby taki kredyt powstał, banki muszą dysponować również stałoprocentowym finansowaniem. Ponieważ u nas głównym jego źródłem są krótkoterminowe depozyty, to pasywa w bankach są głównie zmiennoprocentowe. Teoretycznie zamiana oprocentowania zmiennego na stałe jest możliwa – służą do tego transakcje IRS (interest rate swap). Problem w tym, że trudno o znalezienie partnera, który byłby gotów związać się umową na dłużej, 10 lat czy więcej. Bankowcy przywołują przykład Węgier, które, żeby rozruszać rynek, same wchodziły w długoterminowe transakcje IRS z bankami komercyjnymi. Mógłby robić to również NBP. Kto wie, może w nowej kadencji prezesa tak się właśnie stanie.
Do tego potrzebna jest jednak duża zmiana w myśleniu naszych bankierów centralnych. Dotychczas byli oni w stosunku do kredytów o stałym oprocentowaniu na „nie”. Dlaczego? Bo uważali, że jeśli takich kredytów będzie dużo, to siła rażenia decyzji o stopach procentowych znacząco się obniży. W takiej sytuacji podwyżki stóp działałyby tylko „odstraszająco” – ograniczałyby popyt (i podaż) nowych kredytów. Nie miałyby takich skutków jak dziś, że dotknięci podwyżkami są też ludzie spłacający udzielone wcześniej kredyty, którzy, żeby nadal regularnie płacić raty, muszą dokonywać nierzadko trudnych wyborów dotyczących bieżącej konsumpcji.
Na ostatniej konferencji prezes Glapiński mówił, że hipoteki to właściwie jedyny kanał, przez który działają stopy procentowe, bo kredytów firmowych jest mało, a przedsiębiorstwa finansują inwestycje ze środków własnych, ewentualnie leasingiem. Mało kto zwrócił uwagę na ten fragment wypowiedzi szefa NBP, a pokazuje on, że o zmianę w myśleniu łatwo nie będzie.
Żeby odbudować wiarę gospodarki – firm, konsumentów, inwestorów – w to, że bankowi centralnemu naprawdę zależy na stabilności cen – zapewne trzeba będzie teraz bardziej podnieść stopy niż w sytuacji, gdyby ta wiarygodność była odrobinę większa
Z pozoru jeszcze trudniej będzie o zmianę myślenia na temat euro. Niektórzy wciąż pamiętają Glapińskiemu, że był do tego stopnia niechętny wspólnej walucie, iż niedługo po objęciu sterów NBP ozdobne klamki w kształcie symbolu euro w głównym holu centrali zostały zastąpione czymś mniej kłującym w oczy. Był to też czas, kiedy wielu ekonomistów miało wątpliwości co do sensowności starania się o członkostwo w unii walutowej. Przeciwników wchodzenia do Eurolandu nadal nie brakuje, ale od pewnego czasu pojawiają się nowe argumenty „za”. Nie tylko czysto ekonomiczne. Dwa czy trzy lata temu dość popularne było twierdzenie, że przyjęcie euro mocniej angażowałoby nas w integrację europejską. Brexit pokazał, że bez wspólnej waluty opuszczenie Unii jest całkiem możliwe. A mówienie o polexicie w kontekście sporu o praworządność było przecież właściwie na porządku dziennym. Po ataku Rosji na Ukrainę doszedł jeszcze element geopolityki.
Oraz to, że będąc w strefie euro mielibyśmy walutę nieco stabilniejszą, niż pozostając poza. Po wybuchu wojny kurs euro dobił nawet do 5 zł, a NBP został zmuszony do interweniowania na rynku w celu powstrzymania spadków – pierwszy raz od wielu lat. Słaby złoty pomaga przemysłowi wydobywczemu czy spożywczemu, podnosząc konkurencyjność. Ale w branżach zaawansowanych technologicznie ta pomoc nie jest już taka oczywista. Wiele firm jest tylko elementem międzynarodowych łańcuchów dostaw: żeby coś sprzedać za granicę, wcześniej muszą sprowadzić półprodukty. Dla nich kurs nie ma decydującego znaczenia. To, czy złoty jest słaby czy mocny, ma natomiast znaczenie dla wszystkich, którzy kupują cokolwiek z zagranicy, zaczynając od ubrań, poprzez paliwa, aż po smartfony czy samochody. Zależność jest prosta: im słabszy złoty, tym wyższa inflacja.
Wśród argumentów przeciwko euro często pojawia się twierdzenie, że jeśli przyjmiemy wspólną walutę, to pozbawimy się niezależności w prowadzeniu polityki pieniężnej. To prawda. Z drugiej strony uzyskamy wpływ na decyzje podejmowane w największym bloku monetarnym na świecie. Prezes będzie miał jeden głos, ale też decyzje w jakimś stopniu będą zależały od siły jego argumentacji na zebraniach szefów banków centralnych Eurolandu. Prawdą jest też, że dziś w strefie euro są kraje z kilkunastoprocentową inflacją, do których niezbyt pasują ustalone we Frankfurcie (z ich udziałem) zerowe stopy. Dziś środek ciężkości unii walutowej leży w Niemczech. Wraz z wejściem Polski przesunąłby się na wschód.
Pamiętajmy o jeszcze jednej rzeczy: horyzont nowej kadencji prezesa NBP to 2028 r. To moment, w którym – według zapowiedzi decydentów gospodarczych po stronie rządowej sprzed kilku lat – powinniśmy zbliżać się do poziomu zamożności zachodnich Europejczyków. W takich warunkach nawet politycy Prawa i Sprawiedliwości dopuszczali możliwość posługiwania się wspólną walutą.
Podstawowy problem z tymi wyzwaniami jest następujący: zapewne się zdezaktualizują, gdy okaże się, że w ciągu najbliższych sześciu lat przeżyjemy jeszcze jeden czy dwa kryzysy, które zachwieją naszą gospodarką czy rynkiem finansowym.