Jak długo jeszcze będziemy pomagać Ukraińcom? Wbrew pozorom to pytanie wcale nie musi oznaczać niechęci wobec uchodźców czy ksenofobii. To może być oznaka normalnego wypalenia wolontariusza

Z przeprowadzonego na miesiąc przed wybuchem wojny sondażu United Surveys dla DGP i RMF FM wynikało, że dwie trzecie Polaków jest za wsparciem Ukrainy w przypadku rosyjskiego ataku. Przeciwnego zdania było 26 proc. Pomoc miała polegać głównie na wsparciu dyplomatycznym i wysłaniu uzbrojenia. Na następnych miejscach znalazło się dostarczanie żywności lub pieniędzy. I tylko co czwarty Polak uważał, że powinniśmy przyjąć uchodźców. Dziś już wiadomo, że polsko-ukraińską granicę przekroczyło przeszło 3 mln ludzi. Innymi słowy: życie powiedziało „sprawdzam” naszym deklaracjom.
Badanie zlecone przeszło miesiąc później przez Santander Consumer Bank i zrealizowane przez IBRiS pokazało, że w pomoc zaangażowała się większość z nas. Głównie kobiety (73 proc. wobec 59 proc. mężczyzn), zwłaszcza ze średnich miast – do 250 tys. mieszkańców – jak Toruń czy Kielce (74 proc.), zazwyczaj z wyższym wykształceniem (80 proc., 66 proc. ze średnim, z podstawowym – 56 proc.). Co istotne, na zaangażowanie nie wpływała zasobność portfela. Osoby z dochodem do 2 tys. zł netto deklarowały podobną chęć działania jak te zarabiające 7 tys. zł i więcej. Angażowaliśmy się w zbiórki żywności, ubrań, materiałów pierwszej potrzeby. 7 proc. z nas zaoferowało uchodźcom tymczasowy dach nad głową. I tylko co szósty Polak mówił, że nie pomaga i pomagać nie zamierza.
Dziś fala uchodźcza opadła, ale wojna trwa. A obywatele Ukrainy są wśród nas. Widzimy ich nie tylko na dworcach, w kolejkach po PESEL, punktach wsparcia, lecz także w szkołach, przychodniach, sklepach. Pojawiły się też pytania, jak długo jeszcze mamy im pomagać. Część wolontariuszy czuje wyrzuty sumienia, bo są zmęczeni i wypaleni. A eksperci podkreślają, że właśnie teraz szczególnego znaczenia nabiera hasło, które towarzyszy nam od wybuchu tej wojny: „pomagać mądrze”.
Ludzie obok nas
Doktor Ewa Jarczewska-Gerc z SWPS zajmuje się psychologią emocji i motywacji, efektywnością i wytrwałością w działaniu oraz symulacjami mentalnymi. – Zachowania, które teraz obserwujemy, są idealnie zgodne z teorią kryzysu społecznego – mówi. Opisuje, że gdy stykamy się nagle z tragicznymi obrazami, relacjami, niezrozumiałym cierpieniem, pojawia się wstrząs. Tracimy poczucie wpływu na otoczenie, a także wrażenie, że świat jest sprawiedliwy – choć przecież nie był taki również wcześniej i wciąż dochodzi do okrucieństw choćby w Syrii, Afganistanie czy Jemenie. Tym razem chodzi jednak o naszych bezpośrednich sąsiadów, którzy mówią podobnym językiem, noszą niekiedy te same imiona. Abyśmy odzyskali poczucie wpływu, następuje pospolite ruszenie – faza heroizmu. To kierowani takimi emocjami decydowaliśmy się przyjmować pod swój dach całe rodziny. Spontanicznie, bez planu na kolejne tygodnie.
Kolejna faza to tzw. miesiąc miodowy, gdy jesteśmy wzruszeni swoim wzruszeniem, czyli doświadczamy pozytywnych emocji, działając na rzecz ogólnego dobra. Dzięki temu, że coś robimy, czujemy się lepiej. Ktoś ucierpiał, pomogłem, cierpi mniej. Tyle że po tej fazie zawsze przychodzi rozczarowanie codziennością. Zdaniem psycholożki to właśnie na tym etapie jesteśmy w tej chwili. – Dlaczego odczuwamy rozczarowanie? Bo wojna się nie skończyła, nie wszystkim się udało pomóc, docierają do nas informacje o gwałtach, mordach. To rozczarowuje, bo chcieliśmy zmienić rzeczywistość, swoją determinacją zapobiec złu. Do tego dochodzi to, że uchodźcy, których mamy u siebie lub których mijamy, nie zachowują się tak, jak zakładaliśmy. Mieliśmy w głowie ich obraz i oczekiwania z nimi związane, tymczasem to żywi ludzie z emocjami, własnym, czasem odbiegającym od naszych wyobrażeń pomysłem na życie. Są inni niż myśleliśmy – mówi dr Jarczewska-Gerc.
Zdaniem psycholożki zmierzamy już do tzw. fazy rekonstrukcji. Oczywiście pod warunkiem, że poświęcimy chwilę na refleksję, czego się dowiedzieliśmy, jak zareagowaliśmy. Na tym etapie powinniśmy uporać się po pierwsze z tym, że uchodźcy nie są jednorodną grupą, podobnie jak każda inna grupa etniczna czy społeczna. Po drugie z tym, że obok naszego zwykłego życia za granicą wciąż dzieje się zło. Po trzecie musimy zrewidować nasze możliwości psychiczne, materialne i zważyć na jednej szali chęć niesienia pomocy, a na drugiej własne życie, w które wkracza kryzys gospodarczy, inflacja. – To jest moment, który będzie się wiązał z rekonstrukcją dotychczasowej wizji świata – mówi ekspertka. Może to być dobry punkt wyjścia do zmiany priorytetów wartości oraz reorganizacji naszego życia. Jednak przestrzega przed drogą, która z perspektywy działań humanitarnych może okazać się ślepym zaułkiem. – Rozczarowanie, bo liczyliśmy na większą wdzięczność, plus zmęczenie, wypalenie pomocowe mogą prowadzić do deprecjonowania tych, których dotąd wspieraliśmy. To jest naturalna reakcja umysłu, który dąży do redukcji dyskomfortu. Jednak lepsze społecznie jest jasne postawienie sprawy: pomagać trzeba dalej, choć osobnym pytaniem jest, czy ja w danym momencie mogę i chcę to robić.
Zdaniem ekspertów dziś widać jak na dłoni, kto już wcześniej angażował się w działania humanitarne. – Miejsc na świecie, których nie można stracić z pola widzenia z perspektywy praw człowieka, jest niestety wiele. Ludzie, którzy nawet symbolicznie, ale systematycznie wspierali różne akcje jeszcze przed wojną, zdążyli poznać i zrozumieć zasady. Mając warsztat, lepiej rozłożyli swoje działania. Zastanowili się kilka razy nad każdą decyzją, jaką podjęli – opisuje Ewa Jarczewska-Gerc. Podaje przykład dalekiego znajomego, który przyjął rodzinę z Ukrainy i na samym początku spisał warunki: kto i kiedy włącza pralkę, zmywarkę, do których pomieszczeń się nie wchodzi itp. – Ktoś powie, że to wielkopańskie, chamskie. Przeciwnie, rozwiązanie jest dobre, bo wszyscy od początku wiedzieli, jak mogą razem funkcjonować.
Moi rozmówcy przypominają elementarne kwestie: rosyjskie bomby i pociski spadają na różne domy. Od wiejskich chat po apartamentowce. Dlatego wśród osób, które schroniły się w Polsce, są też takie, którym przed wojną żyło się dobrze. Być może nawet lepiej niż nam. Nie może to wzbudzać w nas złych emocji.
Stare, dobre fake newsy
Doktor Agnieszka Bukowska, socjolog, adiunkt w Instytucie Socjologii, dyrektor Centrum Badań nad Ryzykami Społecznymi i Gospodarczymi Collegium Civitas, powtarza, że być może powoli kończy się okres, kiedy zachłysnęliśmy się chęcią pomocy. Coraz częściej słychać głosy, że przybysze z Ukrainy jeżdżą drogimi samochodami, robią kosztowne zakupy w galeriach, bawią się w ekskluzywnych restauracjach, a tych, którzy pomagają, na to nie stać. Doktor Bukowska zwraca uwagę, że przecież w galeriach handlowych, w samochodach na ulicach widzimy tych ludzi, którzy… są widoczni. Nie tych ubogich, bo oni zwyczajnie po galeriach nie chodzą. Przestrzega, by nie ograniczać się jedynie do tego, co chcemy dostrzec. – Nasza dojrzałość polega na tym, czy potrafimy sprostać temu wyzwaniu. Jeśli zafiksujemy się na obrazie Ukraińców klientów, zapominając o tym, że obok nich są osoby pozbawione jakichkolwiek zasobów, to kiełkująca wątpliwość co do słuszności dalszych działań będzie z perspektywy tych drugich niebezpieczna – tłumaczy dr Bukowska.
Podkreśla też, że musimy być wyczuleni na fake newsy. – Już mieliśmy informacje, że ktoś nie dostał się z dzieckiem do szpitala, bo oddział pediatryczny był zajęty przez uchodźców. „Informacja” hulała w sieci, aż ktoś, słusznie, postanowił ją zweryfikować u źródła. Okazało się, że nic takiego się nie wydarzyło. Co nie zmienia tego, że to narzędzie bywa regularnie stosowane. Wystarczy wspomnieć „zapłakane kuzynki”, których dzieci nie mogły poprawić ocen z powodu strajku nauczycieli kilka lat temu. Takie newsy padają na podatny grunt i są podchwytywane przez osoby, które np. borykają się z niedostatkami finansowymi. Bazują na pogłębianiu niechęci. „Ciebie nie stać, ty nie masz, a im dają. I to za darmo!”.
Po pierwsze: ja
Dlatego wśród pomagających kluczowa jest motywacja. Jeśli działaliśmy egoistycznie, czekając, aż nam przyklasną, pokazując zdjęcia na FB i licząc lajki, to takie modus operandi wygasa. Jeśli kierujemy się altruizmem, dalekowzrocznością, przełożeniem obecnego kryzysu uchodźczego na sytuację w regionie, to pomoc będzie długofalowa. Dlatego również dziś szczególne znaczenia ma to, by pomagać mądrze.
– Na pewno musimy zadbać o swój dobrostan. Zanim weźmiemy się za tak aktywną pomoc dla innych, zawsze pomyślmy o sobie, o rodzinie, swoich oraz ich potrzebach i możliwościach – wylicza dr Bukowska. – Musimy też sobie uświadomić, że wśród uchodźców trafiają się ludzie poturbowani psychicznie, z ryzykiem zespołu stresu pourazowego. Pierwszy miesiąc jest w porządku. Razem gotujemy zupy, lepimy pierogi. Ale potem mogą pojawiać się problemy komunikacyjne, wycofanie, może też depresja czy inne trudne reakcje. Na to polscy gospodarze nie są przygotowani, bo to zadania dla psychologów, psychiatrów. W takich sytuacjach nie powinniśmy mieć wyrzutów, że nie dajemy rady. I tak zrobiliśmy już bardzo, bardzo dużo. Tu jest wielka rola państwa, które wobec tych Ukraińców, którzy nie potraktowali Polski jako kraju transferowego i zdecydowali się zostać, powinno nieprzerwanie wdrażać szeroko zakrojone programy pomagające w znalezieniu tym ludziom pracy, domu na dłużej, umożliwić prawidłową edukację. Mieszkanie u wolontariuszy było rozwiązaniem tymczasowym. Taka pomoc nie może trwać wiecznie. Emocje, które na początku nas uskrzydlały, powoli opadają. Pomagający tracą siły i sami być może wkrótce będą wymagali pomocy. Jeśli nie chcemy doprowadzić do sytuacji, w której stracimy sentyment do naszych sąsiadów, trzeba o tym pamiętać.
Trójkąt dramatyczny
– Zwykle mówię studentom przy różnych okazjach, że trzeba umieć zachować równowagę. No i tym razem oryginalna nie będę – ironizuje dr Anna Gutowska z Wydziału Nauk o Wychowaniu Uniwersytetu Łódzkiego, która prowadzi także Akademickie Centrum Wsparcia. – Powtarzam również, że trzeba umieć pomagać, a większość z nas tego nie potrafi. „Rzucamy się” na oślep do pomagania często bez rozeznania potrzeb osób, które chcemy wesprzeć, i niekiedy bez uświadomienia sobie, komu tak naprawdę pomagamy: innym czy samemu sobie. To nie jest złe, często nawet dobre, bo altruizm może mieć pozytywny wpływ na nasze zdrowie psychofizyczne, ale trzeba wiedzieć, że w ten sposób niektórzy tak radzą sobie z lękiem czy kompensują nierozwiązane konflikty. A skutkiem mogą być zwroty w relacjach, o których przed laty pisał już psychiatra Stephen Karpman, czyli tzw. trójkąt dramatyczny. Chodzi w nim o nieuświadomione, zautomatyzowane wchodzenie na przemian w trzy różne role: wybawiciela, ofiary i prześladowcy. Raz jesteśmy dla kogoś nieocenionym wsparciem, innym razem stajemy się jego krytykiem – mówi Anna Gutowska.
Także dlatego psychologowie opracowali materiały z podpowiedziami, jak radzić sobie z emocjami, by „nie utonąć” w cierpieniu innych. – Ból emocjonalny innych ludzi, z którym nie potrafimy sobie poradzić, złapać wobec niego dystansu, może spowodować zmęczenie współodczuwaniem. W ekstremalnych przypadkach wywołać taki poziom frustracji, że z roli wybawiciela możemy przejść do roli ofiary czy prześladowcy. Denerwuje nas np. to, że ktoś, komu oferujemy pomoc, nie chce jej przyjąć w formie, jaką my uznaliśmy za właściwą – mówi dr Anna Gutowska. – Naszą dobrocią niekiedy Ukraińców wręcz „zaatakowaliśmy”. W UŁ przyjęliśmy zasadę, że kluczowe jest rozpoznanie potrzeb i możliwości osób, które zakwaterowane zostały na naszym osiedlu. Oferowanie każdemu miski zupy czy ubrania nie ma sensu. Bo, zwłaszcza na początku, granicę przekraczały osoby, które miały oszczędności czy rodzinę w Polsce. Należało nimi pokierować, a nie je wyręczać czy za nie decydować. Istnieje ogromna różnica między opieką, pomocą i wsparciem. Ta pierwsza zarezerwowana jest dla dzieci, osób starszych, niesamodzielnych. Dla reszty właściwe jest wsparcie, czyli stanie pół kroku za nimi, by to oni, nie my, ustalili swoje potrzeby i sposób ich zaspokojenia – tłumaczy.
Uczelnia Gutowskiej przyjęła uchodźców do akademików. Na początku było mnóstwo chętnych do pomocy, a magazyny tonęły w darach: ubraniach, sokach, słodyczach. Dziś nie ma już takiej skali, ale jak przekonuje pedagog, to nie jest problem. – Od wybuchu wojny podkreślamy, że trzeba się skupić na usamodzielnianiu tych ludzi. Dać to, co niezbędne, dach nad głową, wyżywienie, ale zaznaczyć od razu, że to nie jest na zawsze. Mamy wielką tablicę ogłoszeń, na której informujemy, co się dzieje w mieście, gdzie można dostać pomoc, znaleźć pracę, miejsce w przedszkolu. Motywujemy naszych gości, by sami szli to załatwiać. To jest trud komunikacyjny, ale im szybciej bariera zostanie przełamana, tym lepiej dla danego człowieka.
Wprost trzeba o tym zresztą rozmawiać nie tylko z uchodźcami, lecz także z osobami zaangażowanymi w pomoc.
– Nasi wolontariusze wspierali m.in. jeden z domów dziecka. Były w nim dzieci z Ukrainy z niepełnosprawnością intelektualną. Część pomagających się wykruszyła. Nie wszyscy są gotowi do takiej pracy i mają do tego prawo, nie każdy musi dać radę. Na tym polega uczciwe postawienie sprawy – ocenia dr Gutowska.
Dlaczego nie ma już tłumów wolontariuszy? Czy odpowiedzi należy szukać w tym, że obrazy okrucieństwa wojny towarzyszą nam od długich tygodni? – Pyta pani o adaptację, oswojenie się? Tak, myślę, że ma miejsce, ale nie zamierzam oceniać tego w kategorii dobra i zła. Tak się po prostu dzieje. To również jest mechanizm obronny, by radzić sobie z własnymi lękami. I pytaniami, które brzmiały szczególnie mocno w pierwszych dniach wojny: czy dotknie ona również Polskę? To nie jest akceptacja, tylko próba poukładania sobie w głowie tego, co do nas dociera. Co więcej, naszpikowana wieloma trudnościami poznawczymi. Bo wiedzę o wojnie czerpiemy z mediów, tradycyjnych i społecznościowych, mamy przekazy, których zadaniem jest uruchomić w nas silny gniew, smutek, strach. Tylko że z tymi emocjami zostajemy już sami. Zwykle nie ma obok nas specjalisty, który by je z nami omówił, przepracował – mówi dr Gutowska.
Zmienna jak motywacja
– Motywy mogą zmieniać się w czasie pod wpływem okoliczności – mówi prof. Paweł Łuków, etyk, filozof z Wydziału Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, pytany o to, co było i co jest naszym motorem w pomaganiu uchodźcom z Ukrainy. Nie ma wątpliwości, że gros osób poczuło solidarność ze słabszymi. To był prosty, ludzki odruch. Dla większości było to też pierwsze zetknięcie z dramatem osób uciekających przed wojną. Dodatkowo wśród uchodźców przeważają kobiety z dziećmi. Tyle że takie motywacje – powstające pod wpływem bezpośrednich bodźców, obrazów – zazwyczaj wystarczają na kilka dni. Jak w typowych akcjach charytatywnych. Jeśli pomaganie ma trwać dłużej, potrzebne jest nowe źródło zasilania. – Nie ma nic złego w spontanicznym działaniu, gdy trzeba odnaleźć się tu i teraz. Należy się jednak liczyć się z tym, że ludzie, z którymi mamy do czynienia, ujawnią w kontaktach z nami rozmaite cechy. A także my możemy uświadomić sobie nasze reakcje i ograniczenia. Dlatego pomaganie wymaga przezorności, patrzenia w przyszłość i gotowości do dostosowywania naszych działań do potrzeb tych, którym udzielamy wsparcia. A to nie jest łatwe – uważa filozof.
Pierwsze motywy działania wynikają z elementarnych zasad funkcjonowania ludzkiej wspólnoty w sytuacji wspólnego zagrożenia. Oto mamy tych, którzy radzą sobie lepiej i starają się wesprzeć tych, którzy mają gorzej. Na tym etapie na ogół reagujemy niemal instynktownie na ewidentne zło. – Moralność codzienna zwykle nie rozgrywa się na poziomie obowiązku, powinności czy wartości. Reagujemy, widząc z jednej strony matkę z dzieckiem na rękach, z drugiej psychopatę u władzy. Refleksja nad przyczynami działań przychodzi z czasem, zwykle pod wpływem pytania ze strony osób trzecich. To wówczas padają stwierdzenia: „każdy przyzwoity człowiek na moim miejscu zachowałby się podobnie” – opisuje prof. Łuków. I w tym sensie moralność jako pierwotna motywacja sprawia wrażenie instynktu. W przeciwieństwie do działań lub ich braku ze strony ludzi na wysokich, eksponowanych stanowiskach, w tym niektórych przywódców duchowych, którzy o moralności potrafią wiele mówić, ale wstrzymują się od działań. To według filozofa jest różnica między mówieniem o ideałach a ludzką odpowiedzią na zło.
Profesor Łuków zwraca uwagę, że nigdy na taką skalę nie trenowaliśmy naszej sprawności działania, nie testowaliśmy skuteczności motywacji. – Ci, którzy czują dziś względem siebie zawód, że jest im trudno, muszą zdać sobie sprawę z tego, że biorą udział w czymś, do czego nie mogli się przygotować. Zrozumienie własnej słabości jest kluczowe dla przeorganizowania motywacji i wytrwania – podkreśla. A co z tymi, którzy pomagać nie chcą? – Nie wszyscy jesteśmy do tego skłonni. Niektórzy pewnych norm po prostu nie praktykują. Argumenty, np. że są dyskryminowani, bo uchodźcy z Ukrainy mają prawo do bezpłatnej komunikacji miejskiej, są wymówką, którą ci ludzie adresują do samych siebie. Dlaczego? Podejrzewam, że takie osoby rozpoznają, że nie robią czegoś, czego by się od nich oczekiwało. Prawidłowo wyczuwają jednak imperatyw solidarności międzyludzkiej i potrzebują wskazać na inne racje, które mają go przeważyć.
Zdaniem prof. Łukowa niechęć do pomagania przybyszom to często też przejaw plemiennego myślenia, w którym krąg wspólnoty moralnej nie jest uniwersalny, lecz zawężony tylko do „swoich”, nie dla obcych. – Doświadczenia nieszczęść w dziejach ludzkości, zwłaszcza XX w., zachęcają do rozszerzania tej wspólnoty. Do wiary w godność każdej istoty ludzkiej, do szacunku dla każdego. Obserwujemy też jednak tendencję odwrotną. To tak, jakby część osób miała przeświadczenie, że im należą się specjalne prawa, że stoją wyżej w hierarchii od innych. ©℗
Pociski spadają na różne domy. Od wiejskich chat po apartamentowce. Dlatego wśród osób, które schroniły się w Polsce, są też takie, którym przed wojną żyło się lepiej niż nam