Premier próbuje przekonać europejskich partnerów do polskiego stanowiska w sprawie kryzysu na granicy z Białorusią. Trudno jednak zrozumieć, co to za stanowisko i czego od sojuszników oczekuje.
Premier próbuje przekonać europejskich partnerów do polskiego stanowiska w sprawie kryzysu na granicy z Białorusią. Trudno jednak zrozumieć, co to za stanowisko i czego od sojuszników oczekuje.
Z pozoru wszystko wydaje się przebiegać jak należy. Kryzys na naszej wschodniej granicy sprawił, że Mateusz Morawiecki szczelnie wypełnił swój grafik wizytami zagranicznymi.
„To jeszcze raz krótkie podsumowanie wczorajszego dnia [premiera]: 4.00 pobudka, 5.30 wylot, 8.00 Tallin, 11.30 Wilno, 14.30 Ryga, 17.30 Warszawa, 19.45 granica, 20.30 Rada Medyczna, 22.00 wyjazd z Krynek, 00.00 powrót do domu” – chwalił niedawno swojego przełożonego na Twitterze Michał Dworczyk.
W kolejnych dniach Morawiecki spotykał się z liderami państw Grupy Wyszehradzkiej, prezydentem Francji Emmanuelem Macronem, premierami Chorwacji i Słowenii, kanclerz Angelą Merkel i przyszłym kanclerzem Olafem Sholzem, wreszcie – z premierem Wielkiej Brytanii Borisem Johnsonem. Intensywność spotkań imponująca, ale ważniejsze od liczby rozmów jest to, co premier chce przekazać. I tu zaczyna się problem, bo polskie stanowisko nie jest do końca jasne.
Wiedzieliśmy i jesteśmy zaskoczeni
Weźmy chociażby opinię na temat działań Niemiec. 17 listopada Andrzej Duda powiedział, że poinformował prezydenta Franka-Waltera Steinmeiera, iż „Polska nie uzna żadnych ustaleń w sprawie sytuacji na granicy polsko-białoruskiej, które zostaną podjęte ponad naszymi głowami”. Oburzenie Dudy wywołały doniesienia o rozmowie, jaką z Alaksandrem Łukaszenką odbyła kanclerz Angela Merkel.
Prezydent przyznał, że informacje o kontaktach na linii Berlin – Mińsk wywołały „nasze głębokie zdumienie”. Stwierdził jednocześnie, że „te rozmowy były nam zasygnalizowane”. Co zrobiła polska strona z tym sygnałem? „Milcząco wzruszyliśmy ramionami” – oświadczył prezydent
W wywiadzie dla tygodnika „Sieci” opublikowanym 22 listopada prezydent przyznał, że informacje o kontaktach na linii Berlin – Mińsk wywołały „nasze głębokie zdumienie”. Pytany, czy o niemieckich planach wiedzieliśmy, stwierdził jednocześnie, że „te rozmowy były nam zasygnalizowane”. Co zrobiła polska strona z tym sygnałem? „Milcząco wzruszyliśmy ramionami. Jeśli ktoś chce sobie rozmawiać, niech rozmawia” – oświadczył prezydent.
Dodajmy jeszcze, że dzień po rozmowie Dudy ze Steinmeierem minister spraw wewnętrznych Mariusz Kamiński spotkał się ze swoim niemieckim odpowiednikiem. Podczas wspólnej konferencji prasowej Kamiński oświadczył, że obie strony mają „wspólną ocenę tego, co się dzieje na granicy wschodniej UE” i jest to problem, który „krok po kroku wspólnie rozwiązujemy”.
Wynika z tego wszystkiego, że nasze władze ściśle współpracują ze stroną niemiecką, ale rozmową Merkel z Łukaszenką były zaskoczone, chociaż doskonale o niej wiedziały.
Bitwa czy impas
Podobny chaos informacyjny panuje w sprawie współpracy z Europejską Agencją Straży Granicznej i Przybrzeżnej, czyli Frontexem. 4 listopada w TVP 1 Mariusz Kamiński mówił, że „nie musimy prosić Frontexu o pomoc, to Frontex prosi nas o pomoc”. I dodawał, że unijna agencja „tak naprawdę jest taką biurokratyczną centralą, a w sytuacjach konkretnych, kryzysowych zwraca się do krajowych straży granicznych z prośbą o wyasygnowanie jakiejś grupy funkcjonariuszy”. Mniej więcej to samo powtórzyli później w mediach wiceminister obrony Marcin Ociepa i zastępca Kamińskiego Maciej Wąsik.
Ale już 19 listopada Wojciech Skurkiewicz, drugi wiceminister obrony, oświadczył dziennikarzom, że rząd jednak myśli o skorzystaniu z pomocy unijnej agencji w odsyłaniu migrantów. „Chcemy, żeby Frontex podjął wyzwanie, zaangażował się. (…) Żeby Frontex pomógł nam w readmisji tych osób” – powtórzył kilka dni później w jednym z wywiadów.
Tymczasem we wspomnianej już rozmowie dla tygodnika „Sieci” Andrzej Duda zapewniał, że to Frontex korzystał z pomocy polskich pograniczników, gdy „potrzebował wysłać ludzi do różnych krajów” i że „fizycznego wsparcia” w związku z kryzysem na granicy Polska nie potrzebuje. Wystarczy nam wsparcie polityczne.
W ramach swojego europejskiego tournée Mateusz Morawiecki chciał wystąpić w Parlamencie Europejskim, lecz nie otrzymał na to zgody. Premier przygotował więc list, a jego treść odczytał europoseł Ryszard Legutko. „Na granicy polsko-białoruskiej toczy się regularna bitwa o przyszłość Europy. Czas najwyższy, abyśmy sobie to uświadomili” – pisał szef rządu. I tłumaczył, że sprawa „nie dotyczy tylko Litwy, Łotwy, Polski i Estonii, ale jest szersza”. A w związku z tym potrzebna jest „solidarność wobec wspólnego zagrożenia”. Mało tego, Morawiecki, który do tej pory nie był zainteresowany współpracą międzynarodową, teraz stwierdził, że – uwaga! – „ten konflikt ma wymiar starcia cywilizacyjnego i wymaga to stosownej odpowiedzi nie tylko w ramach UE, ale także poszerzenia współpracy o NATO”.
Znowu innego zdania jest prezydent Duda, który stwierdził, że Pakt Północnoatlantycki jest sojuszem wojskowym, a wydarzenia na polskiej granicy to „zamieszki, ale problem militarny to nie jest”. Sam kryzys nazwał zaś „poważnym impasem” w relacjach pomiędzy Białorusią a Unią. „Poważny impas” nie jest tym samym co „starcie cywilizacyjne” i „regularna bitwa o przyszłość Europy”, o których pisał premier.
Zgody wśród najważniejszych polityków PiS nie ma w ocenie nawet najprostszych działań podejmowanych przez instytucje unijne. „Przeznaczenie przez Komisję Europejską 700 tys. euro na pomoc dla sprowadzanych przez Białoruś migrantów jest działaniem na rzecz Łukaszenki. To gest zły i kompletnie bezmyślny, szczególnie w kontekście braku realnej pomocy KE dla setek więźniów politycznych na Białorusi” – oświadczyła na Twitterze była premier, a obecnie europosłanka Beata Szydło. Ale już minister spraw zagranicznych Mariusz Kamiński tę samą decyzję KE przyjął „z satysfakcją”: „Traktuję to jako odpowiedź na apel MSW Polski, Austrii, Litwy, Łotwy, Estonii wzywający do podjęcia natychmiastowych działań przez te organizacje”.
Chcemy Unii i nie chcemy
Na tym nie koniec. Dwa dni po debacie w Parlamencie Europejskim, na której odczytano list premiera z apelem o solidarność, w dzienniku „Le Figaro” ukazał się wywiad z szefem naszego rządu. Morawiecki stwierdził w nim, że Polska jest przez Brukselę „szantażowana”, ale szantażowi się nie podda i kar nałożonych przez Trybunał Sprawiedliwości UE płacić nie będzie. „Jedynym powodem, dla którego wciąż z nimi rozmawiamy, jest to, że chcemy zachować jedność UE” – oznajmił premier. Morawiecki odwołuje się więc z jednej strony do europejskiej solidarności, a nawet wzywa do budowania wspólnej polityki energetycznej (czy to nie byłoby naruszenie suwerenności Polski i innych państw?). Jednocześnie twierdzi zaś, że nie ma zamiaru uznawać wyroku najwyższego sądu UE.
Nie ma to większego sensu, ale najwyraźniej polski premier liczy, że przedstawiając sytuację na polsko-białoruskiej granicy jako egzystencjalne zagrożenie dla całej Europy, skłoni instytucje unijne do odstąpienia od takiego „drobiazgu”, jak uzasadnione zarzuty wobec Polski w związku z tzw. reformami sądownictwa. Czy jest na to szansa? Może Morawiecki liczy na pomoc Putina.
Amerykański sekretarz stanu Antony Blinken ostrzegł niedawno przed możliwym powtórzeniem inwazji Rosji na Ukrainę. 19 listopada Warszawę odwiedziła dyrektor Wywiadu Narodowego USA Avril Haines. Spotkania odbyły się na prośbę strony amerykańskiej. Dotyczyły współpracy na wschodniej flance NATO i – jak zwracał uwagę DGP – premier po tej wizycie ruszył w podróż po Europie. O możliwym ataku na Ukrainę – i o tym, że kryzys na granicy polsko-białoruskiej może służyć do odwrócenia uwagi od przygotowań do ataku – pisał również „New York Times”.
Nie mamy pewności, czy Władimir Putin zdecyduje się na ten krok. Nie brakuje argumentów, że zdobycie i utrzymanie znacznej części Ukrainy byłoby dla Rosji zbyt kosztowne politycznie i finansowo. Premier Morawiecki w swoich wystąpieniach sugeruje jednak, że zagrożenie jest blisko, a w związku z tym Unia nie powinna tracić czasu na spory z Polską o niezależność sądownictwa.
Rzecz w tym, że ten argument można odwrócić i dowodzić, że w obliczu tak poważnych zagrożeń w bezpośrednim sąsiedztwie Polski to władze w Warszawie potrzebują pomocy innych państw europejskich. A więc tym bardziej powinny zrobić krok wstecz.
To dobrze, że Mateusz Morawiecki jeździ dziś po Europie i apeluje o solidarność. Ale jednocześnie z jego politycznego zaplecza płyną sprzeczne komunikaty dotyczące powagi kryzysu i oczekiwań, jakie Polska ma wobec partnerów. Co gorsza, obóz rządzący chce wykorzystać sytuację do dalszego podporządkowania sobie sędziów. Oskarżanie Komisji Europejskiej o szantaż i zapowiedzi dalszego ignorowania wyroków TSUE z pewnością nie pomogą w budowaniu solidarności. Po raz kolejny pokazują, że Polska pod rządami Zjednoczonej Prawicy ma wobec UE niemałe wymagania, ale żadnej pozytywnej propozycji. ©℗
*Autor jest doktorem socjologii, doradcą politycznym i współautorem „Podkastu amerykańskiego”
Reklama
Reklama