Przyjechał do Polski, by ocalić swoją rodzinę. Dziś jego bliscy są bezpieczni, więc ratuje innych migrantów

Aras Palmani nawet nie wie, jak długo jest już w Polsce. Ani jaki mamy dzień tygodnia. Czy to sobota, a może dopiero czwartek? Godziny zlewają mu się w dni, dni w tygodnie. Odkąd przyjechał na Podlasie, jego dwa telefony dzwonią non stop, a skrzynki głosowe pękają od wiadomości. Niektóre po kurdyjsku, inne po arabsku. Większość brzmi jednak podobnie: „Błagam, pomóż nam, bo umieramy”. Ludzi, którzy się z nim kontaktują, przeważnie nigdy nawet nie spotka. Doskonale zna za to ich głosy i historie.
Aras ma 50 lat, jest irackim Kurdem z brytyjskim obywatelstwem. Choć na stałe mieszka w Londynie, aktualnie rezyduje w Narewce, wiosce położonej 10 km od naszej wschodniej granicy. Półtora miesiąca temu jego rodzina na dobre opuściła północny Irak i dołączyła do kawalkady migrantów sunącej do Europy szlakiem wytyczonym przez Alaksandra Łukaszenkę. Jest ich siódemka: jego żona, córka z mężem i dzieckiem, dwóch synów i synowa. Jak tysiące innych przybyszy z Bliskiego Wschodu przez wiele dni błąkali się po lasach, przepychani przez pograniczników to z jednej, to z drugiej strony. Są już bezpieczni, czekają, kiedy w końcu będą mogli się spotkać. Aras, który przyjechał do Polski dla nich, uznał więc, że teraz inni potrzebują go bardziej. Skontaktował się z Grupą Granica i od tamtej pory wspiera aktywistów w ratowaniu migrantów koczujących na pograniczu. Zna „tylko” siedem języków (kurdyjski, arabski, turecki, farsi, angielski, niemiecki, bułgarski), ale i tak potrafi dogadać się z każdym. Mówi, że 70 proc. osób przechodzących przez granicę dzwoni dziś właśnie do niego. Niektórzy znajdują jego numer w internecie, kolejni dowiadują się o nim od innych cudzoziemców. Bardzo często okazuje się, że nie jest w stanie dla nich nic zrobić, bo znajdują się po białoruskiej stronie. Mimo to dzwonią i czasem płaczą razem.
Hipotermia
Zdarzają się jednak beznadziejne sytuacje, które kończą się happy endem. Tydzień temu dzwoniła młoda Irakijka. „Zabrali moje dzieci, zabrali mojego męża” – to jedyne słowa, które Aras wyłuskuje z jej rozedrganego, niepohamowanego lamentu. Kobieta jest tak roztrzęsiona, że mija 10 min, zanim udaje mu się choć trochę ją uspokoić. Gdy w końcu łapie oddech, opowiada, jak parę dni wcześniej Straż Graniczna złapała ją z mężem i trójką malutkich synków w środku lasu. Koczowali tam od dłuższego czasu – wyziębieni, opatuleni w przemoczone ubrania, których nie mieli gdzie wysuszyć. Nie jedli od pięciu dni. Sączyli tylko wodę z kałuży. Tyle razy ich push-backowano, że stracili rachubę.
Kobieta była w najcięższym stanie z całej rodziny. Nie miała już siły iść, balansowała na granicy świadomości. Karetka wezwana przez pograniczników zabrała ją z ostrą hipotermią do szpitala w Hajnówce. Zarejestrowała wtedy tylko obraz, jak mężczyźni w mundurach prowadzą jej męża i dzieci w przeciwnym kierunku. Gdy odzyskała przytomność, nikt nie był w stanie jej wyjaśnić, gdzie są i co się z nimi stało.
Przez kolejne dni do Arasa wydzwaniają z Iraku zrozpaczeni teściowie kobiety. Błagają, by pomógł odnaleźć ich syna i wnuki. Zdołali nawiązać z nimi kontakt, ale okazało się, że pogranicznicy przepchnęli ich z powrotem do lasu na Białorusi. Aras zapewnia jednak teściów, by się nie martwili. Nigdy nie spotkał ich synowej, ale jest dla niego jak córka i zrobi dla niej wszystko, co może. Chyba że ich syn z dziećmi utkną na dłużej w białoruskim lesie. Wtedy nikt nie będzie w stanie im pomóc. A takich jak oni są tysiące.
Aras przez tydzień próbuje swoimi kanałami namierzyć zaginioną rodzinę. W końcu dostaje od mężczyzny wiadomość głosową: „Błagam, pomóż nam, jesteśmy w lesie, moi synowie umrą”. Ze słuchawki wydobywa się rozpaczliwy chór, którego brzmienie słyszał już wielokrotnie, odkąd przyjechał do Polski. Dziecięcy płacz i urywane łkanie dorosłych. Aras oddzwania, uspokaja, że pomoc nadejdzie. Prosi o przesłanie lokalizacji i zawiadamia ludzi z Grupy Granica. Telefon ojca jest naładowany w 18 proc., więc nie ma wiele czasu. Aktywiści szybko pojawiają się na miejscu z jedzeniem i ciepłymi ubraniami. Od razu zawiadamiają pograniczników, że iracka rodzina chce się w Polsce starać o ochronę międzynarodową. Zostaje przewieziona do placówki straży, a stamtąd trafia do ośrodka dla cudzoziemców. Matka ma do nich dołączyć po wyjściu ze szpitala. Ojciec dzieci jest tak szczęśliwy, że nie może pohamować płaczu. Wszyscy płaczą.
Tułaczka
Aras opuszcza Irak w 2000 r., trzy lata przed amerykańską inwazją. Jego najstarszy syn ma wtedy rok i kilka miesięcy. Akurat uczy się stawiać pierwsze kroki. Córka właśnie kończy trzy latka. Aras mówi, że za Saddama Kurdowie nie mieli życia, wielu uciekało wtedy z kraju. Zwłaszcza tacy jak on, zaangażowani w partyzantkę niepodległościową brutalnie zwalczaną przez reżim.
Nie prosi nikogo o pomoc w zorganizowaniu podróży, nie opłaca przemytników. Wyjeżdża prawie tak jak stoi. Parę razy ktoś go podwozi, ale sporą część trasy do Europy pokonuje piechotą. Dlatego do Bułgarii dociera dopiero po kilku miesiącach. Spędzi tam około roku. Gdy tylko zdobędzie dokumenty pozwalające mu na dalszą podróż, rusza w kierunku Szwajcarii. Tam zatrzyma się na osiem miesięcy. We wszystkich miejscach podaje fałszywe dane o sobie, bo kiedy rządzi Saddam, Kurdowie nie mają zaufania do żadnego kraju poza Ameryką, Wielką Brytanią i Kanadą. Naturalnym celem Arasa jest więc Anglia.
Ze Szwajcarii przedostaje się do Francji i dociera do słynnego obozu dla uchodźców prowadzonego przez Czerwony Krzyż w Sangatte, niecały kilometr od wjazdu do Eurotunelu. To stamtąd uciekinierzy z Bliskiego Wschodu na przełomie wieków najczęściej przedostawali się na Wyspy. Ośrodek otworzono w 1999 r. na terenie starego magazynu przemysłowego, aby zapewnić schronienie coraz większemu strumieniowi uchodźców z Kosowa, Iraku i Afganistanu, którzy zmierzali w kierunku Wielkiej Brytanii. Początkowo zakładano, że pomieści 600 osób. W szczytowym momencie przebywało tam ponad 2 tys. ludzi, w tym wielu irackich Kurdów jak Aras.
Warunki w obozie są nędzne: uchodźcy tłoczą się w ciasnych barakach, nie mają odpowiedniego dostępu do bieżącej wody i sanitariatów. Między poszczególnymi grupami regularnie dochodził do walk i zamieszek.
W 2002 r. zapada decyzja, że obóz zostanie zamknięty z końcem grudnia. Wielka Brytania zgadza się przyjąć 70 proc. koczujących w nim cudzoziemców, którzy mają krewnych na Wyspach – w sumie blisko 1,6 tys. osób. Dla Zjednoczonego Królestwa będzie to rekordowy rok pod względem liczby złożonych tam wniosków o azyl – ponad 84 tys. (dla porównania w 2020 r. o ochronę międzynarodową wystąpiło tam niespełna 30 tys. osób).
Aras jest jednym z ostatnich uchodźców, którzy opuszczą Sangatte. Ląduje najpierw w Liverpoolu, a po jakimś czasie przenosi się do Londynu. Chwyta się każdego zajęcia: pracuje jako ochroniarz, sprzedaje części komputerowe, naprawia sprzęt elektroniczny. Jest typem złotej rączki. Skończył tylko dziewięć lat szkoły, ale jest obrotny, przedsiębiorczy i dobrze dogaduje się z ludźmi. Razem z grupą kurdyjskich uchodźców, z którymi przybył na Wyspy, prowadzi centrum pomocowe dla rodaków potrzebujących pomocy z dokumentami, telefonami, pracą. Zachęcają go, by uczył się angielskiego. W krótkim czasie zostaje tłumaczem i łącznikiem między społecznością kurdyjskich migrantów a angielską rzeczywistością.
W ciągu 20 lat zaledwie kilka razy udaje mu się odwiedzić rodzinę w Iraku. W czasie jednej z wizyt jego żona zachodzi w kolejną ciążę, ale on nie może pozostać w kraju do czasu narodzin dziecka. Swojego drugiego syna pozna więc dopiero, gdy ten skończy cztery lata. – Tatusiu, jeśli musisz wracać, to dlaczego nie zabierzesz mnie ze sobą? Masz wielką torbę, możesz mnie po prostu do niej schować. Będę cicho i nikomu nie powiem – to ostatnia rzecz, jaką słyszy od niego przed powrotem do Wielkiej Brytanii w 2011 r. Chłopak ma dziś 14 lat i za sobą uchodźczą tułaczkę po polsko-białoruskich lasach.
Wojna
Aras zadomawia się w Londynie i ciągle szuka sposobu, by sprowadzić rodzinę. Jednak prawnicy mówią mu w kółko, że na razie nie ma takiej możliwości. Samotne uchodźctwo wpędza mężczyznę w głęboką depresję. Jest pewien, że to ze stresu powypadały mu zęby. W pewnym momencie policzył, że zostało mu ich tylko 18, wszystkie chybotliwe i popękane od zaciskania szczęk. Nie był w stanie ugryźć ciastka. Musiał więc wszczepić implanty.
I jeszcze te szumy w uszach. Bezustanny, jednostajny, świdrujący dźwięk. Jakby w głowie miał włączony non stop telewizor z sygnałem zakończenia programu. Szczególnie dokuczliwy, gdy wokół panuje cisza. Zanika tylko wtedy, jak z kimś rozmawia albo słucha muzyki. W Iraku był przyzwyczajony do charakterystycznego zgiełku miasta, odgłosów wybuchających bomb i przelatujących helikopterów. W Anglii każdy moment ciszy staje się nieznośny.
W 2014 r. Aras postanawia na dobre wrócić do ojczyzny. Nie może już wytrzymać bez rodziny. Co gorsza, do północnej części kraju, gdzie mieszkają, zbliża się inwazja Państwa Islamskiego. Pomaga peszmergom, bojownikom o niepodległość Kurdystanu, którzy usiłują powstrzymać ofensywę dżihadystów. Na początku sierpnia ekstremiści zajmują położony 30 km od granicy z Syrią Sindżar. Zmuszają peszmergów do wycofania się stamtąd bez walki. Na swojej drodze dokonują rzezi 5 tys. jezydów, a kolejne tysiące kobiet i dzieci biorą w niewolę. Makhmur, rodzinne miasto Arasa, może za chwilę spotkać podobny los. Dżihadyści wkraczają tam we wrześniu, wraz z nimi nastają przemoc i okrucieństwo. Nie ma rodziny, w której ktoś nie zginie. Aras traci kilku kuzynów i przyjaciół. Jego żona dostaje cztery kule w nogę, która już nigdy nie będzie w pełni sprawna.
Z powodu wojny i terroru praktycznie się nie widują. Mają dwa duże domy, ale nie mogą w nich mieszkać, bo w ich rejonie jest zbyt niebezpiecznie. Żona i reszta najbliższych trafiają do obozu dla uchodźców i przez osiem miesięcy nie mają z Arasem żadnego kontaktu. – To dlatego byli w lesie. To dlatego ci wszyscy ludzie są dziś w lesie. Alternatywa musi być jeszcze gorsza, inaczej nie zdecydowaliby się na taką podróż – tłumaczy mężczyzna.
Podróż
Ostatni raz zobaczy się ze swoją rodziną w 2019 r. Tym razem wyjeżdża z Iraku z postanowieniem, że już nigdy nie wróci. Nie zamierza nawet odwiedzać bliskich do czasu, aż znajdzie jakiś sposób, by ich do siebie sprowadzić. Ma dość. Polityki, wojny, nędzy.
Ale kiedy latem tego roku pojawia się możliwość przelotu z Iraku na Białoruś, mówi rodzinie, że to zbyt niebezpieczna opcja. Wie, jak działa przemyt ludzi, widział wiele razy, czym się kończy. Lepiej pozostać w obozie dla uchodźców we własnym kraju niż ryzykować życiem w obcym miejscu, wikłać się w podejrzane układy.
Po długich naradach zapada jednak decyzja, że rodzina poleci do Mińska, a on sam spróbuje po nich przyjechać. Zorientuje się, jaka jest sytuacja na granicy polsko-białoruskiej, może się uda. W najgorszym razie zrobią sobie krótki urlop w Mińsku, po czym wrócą do Iraku. Nie wiedzą jeszcze, że po polskiej stronie odcinek białoruski będzie wkrótce patrolować prawie 5 tys. pograniczników i 12 tys. żołnierzy. Ani tego, że większość przybyszy z Syrii i Iraku, którzy znajdą się na pograniczu, będzie w kółko przepychana do lasu.
Aras sam bukuje bilety lotnicze do Mińska z kilkoma przesiadkami dla siedmiu pasażerów. Gdy jego bliscy przyjeżdżają na lotnisko w Irbilu, dowiadują się jednak, że nie mają wstępu na pokład. Okazuje się, że nie można tak po prostu zarezerwować online lotów do Mińska, a potem ubiegać się o wizę na miejscu. Podróż jest możliwa tylko dla tych, którzy wykupią specjalne „pakiety podróżne” w irackich biurach turystycznych autoryzowanych przez agencje z Białorusi. Oprócz przelotów obejmują one wizę i zakwaterowanie w hotelu. Wszystko kosztuje ok. 3,5 tys. dol. od osoby. Tak działa sponsorowany przez reżim biznes.
5 tys. funtów, które poszły na niewykorzystane bilety, nie da się już odzyskać. Mimo to Aras wykupuje pakiety podróżne we „właściwym” biurze turystycznym i po długiej, skomplikowanej podróży siódemka ląduje w Mińsku. Jest początek października. Od ponad pięciu miesięcy wszystkie loty między Wielką Brytanią a Białorusią są zawieszone. Aras decyduje się więc przyjechać do Polski. Rezerwuje sobie hotel w miejscowości niedaleko granicy, którą zamierza przekroczyć samochodem. Szanse, że się uda, szacuje na 50 proc. Nie wie, że od miesiąca w naszym kraju trwa stan wyjątkowy i że wszystkie drogi prowadzące do granicy są obstawione przez policję i strażników. Ani że od późnego lata polskie wojsko oplotło 130-kilometrowy odcinek białoruski drutem ostrzowym. Zamawia rodzinie taksówkę z Mińska do Brześcia za 120 dol. (przemytnicy liczą sobie nawet siedem razy tyle) i wynajmuje im w mieście mieszkanie (250 dol. za cały dom na cztery noce). Szybko przekonuje się, że na dotarcie do nich nie ma szans.
Gdy szuka sposobu, by spotkać się z bliskimi, dostaje od córki SMS, że są w lesie. Nie mówiąc mu o niczym, postanowili, że zaryzykują i spróbują sami przejść przez zieloną granicę. Choćby mieli umrzeć, nie wrócą już do Iraku. Aras nie ma do nich pretensji. Był nieobecnym ojcem, nie może decydować za nich.
Rodzina nie jest przygotowana na długą wędrówkę. Nie mają dużych zapasów jedzenia ani wystarczająco ciepłych ubrań. Gdy zbliżają się do białoruskiej sistemy – systemu poradzieckich umocnień granicznych – natychmiast wyłapują ich miejscowi żołnierze. Nie spodziewają się, że zostaną potraktowani przez nich tak miło. Funkcjonariusze częstują wnuka Arasa ciastkami i zapewniają, że pomogą im się przedostać do Polski. Prowadzą siódemkę do punktu, w którym nie trzeba przecinać zasieków. Po prostu uchylają zaporę i wskazują, którędy do Polski.
Po przejściu paruset metrów rodzina nieoczekiwanie napotyka kolejną barierę z drutu ostrzowego – to dzieło polskich żołnierzy. Zastanawiają się, co robić, czy da się ją może obejść. 24-letnia córka Arasa, która w Iraku pracowała jako technik laboratoryjny, przypomina sobie, że z ostatniego mieszkania zabrała parę sztućców. Chwyta więc za widelec i cierpliwie rozgina nim kolejne elementy drutu, by zrobić lukę, która pozwoli im przecisnąć się na drugą stronę. Udaje się, lecz grupę niemal od razu zatrzymują polscy pogranicznicy. Są uprzejmi, choć stanowczy. Tłumaczą im, że muszą się cofnąć, nie mogą iść dalej: „Mamy swoje rozkazy”. Rodzina Arasa wie, że przed mundurami nie należy uciekać, więc powoli zawracają. Funkcjonariusze rzucają jeszcze okiem na rozszczelnione zasieki. Wyraźnie zdziwieni spoglądają po sobie i zaczynają się śmiać. – Kto z was otworzył bramę? – rzuca w stronę Irakijczyków jeden ze strażników. – Ja – nieśmiało odpowiada 24-latka. – Jak to zrobiłaś? – dziewczyna wyciąga z kieszeni widelec i pokazuje mundurowemu. – Wow. Brawo! – kiwa głową ze zdumieniem funkcjonariusz i zaprasza na ścieżkę powrotną.
Ucieczka
To ich pierwszy push-back. A będzie jeszcze wiele następnych. Gubią się w tym, ile mogło ich być. Jednej nocy pogranicznicy zawracają ich z osiem razy, z wielu punktów. Ta gra nie ma końca. Raz udaje im się wejść nieco w głąb lasu po polskiej stronie. Są już wtedy mocno wychłodzeni i przemoczeni, czują, że kończą im się siły. Gdy na postoju zatrzymuje ich trójka pograniczników, córka Arasa pyta ich, czy mogą chwilę odpocząć, zanim wrócą do lasu po tamtej stronie. – OK, prześpijcie się tutaj – machają ręką strażnicy. Przynoszą im drewno i rozpalają ognisko, a w nocy pilnują, by nie dogasło.
Do rana dziewczyna próbuje wysuszyć dziecięce ubranka, zanim znowu zostaną odprowadzeni za zasieki. Ale gdy funkcjonariusze zobaczą, że późno poszła spać, zostawią rodzinę w spokoju do południa. Przyniosą im też zapas jedzenia i suche ubrania, tłumacząc, że po tamtej stronie nie będą mieli jak ich zdobyć. Kiedy rodzina w ciszy się pakuje, jeden z funkcjonariuszy zaczepia jeszcze córkę Arasa, wymownie pokazując palcem na jej buty. Są tak zniszczone i porwane, że ledwo trzymają się jej na stopach. Nie mówiąc nic, strażnik zdejmuje swoje trzewiki i wręcza je dziewczynie, choć są na nią mocno przyduże. 24-latka nie wie, jak mu podziękować.
Rodzina od 10 dni tuła się po lesie to po jednej, to po drugiej stronie. Kurczą im się zapasy jedzenia i nadzieja, że kiedyś znajdą wyjście z martwej strefy, do której wpadli. Zwłaszcza że żona i zięć Arasa z godziny na godzinę słabną. Kobieta nie może się już poruszać, a od jej ciała bije przeszywający chłód. W pewnym momencie traci przytomność. Jej córka rozumnie wybiega na najbliższą drogę, by zatrzymać pierwszy lepszy samochód. Nadjeżdża policja, a za nią karetka, która zabiera do szpitala w Hajnówce dwójkę w najcięższym stanie. Reszta rodziny zostaje przewieziona do placówki Straży Granicznej, a stamtąd trafia do ośrodka dla cudzoziemców w Czerwonym Borze.
Szwajcaria
Aras po raz kolejny traci wówczas kontakt z całą siódemką. Nie wie, co się z nimi dzieje. Czy znowu są na Białorusi, czy coś się im stało. Nie je, cały czas tylko płacze.
Gdy jego żona budzi się w szpitalnym łóżku, nie ma pojęcia, jak się tu znalazła. Nie zdaje sobie sprawy, że jej córka i wnuk są bezpieczni w ośrodku. Z przerażeniem myśli, że kolejny raz wywieziono ich do lasu.
Parę dni później za pośrednictwem nieznanego Irakijczyka, również pacjenta z Hajnówki, Aras usłyszy, że w tym samym szpitalu przebywa kobieta, która może być jego żoną. Nie ma pojęcia, jakim cudem mężczyzna dowiedział się, że jej poszukuje, ani jak natrafił na jego numer.
Gdy zjawia się w szpitalu, personel nie chce go wpuścić ani udzielić jakichkolwiek informacji. Wracając do Narewki, dostaje jednak wiadomość od córki, że są cali i zdrowi, ulokowano ich w ośrodku dla cudzoziemców. Niedługo potem odzywają się również żona i zięć. Znowu znajdują się w lesie. Jak tylko odzyskali nieco sił, uciekli ze szpitala przez okno. Tak się spieszyli, że nie pamiętali nawet o paszportach. Chcieli wracać w kierunku białoruskiej granicy, szukać zagubionej córki i reszty rodziny. Aras uspokaja, że pozostałej piątce nic nie grozi, że teraz muszą się martwić tylko o siebie.
Kobieta wraz z zięciem dołącza w lesie do większej grupy migrantów z Bliskiego Wschodu. Jest wśród nich osoba, która ma kontakty z przemytnikami. Twierdzi, że może załatwić im transport do Niemiec. Będzie to kosztować ogromne pieniądze i trzeba je przekazać koordynatorowi siatki, który ma bazę w Iraku.
Aras nie pyta, o jaką sumę chodzi. Nie wnika w szczegóły transakcji. Daje żonie zielone światło: niech zadzwoni do brata w kraju, poprosi, by zdobył pieniądze, sprzedał dom, wszystko, co się da. Niech się tylko ratuje, nie ogląda na resztę. Sam zostanie na miejscu, dopóki nie uda mu się wyciągnąć pozostałych z ośrodka. Jego prawnik już nad tym pracuje.
Kurier przyjeżdża na umówione miejsce i zabiera grupkę migrantów. Przez kolejne setki kilometrów granice nie będą dla nich istniały. Po 16 godzinach jazdy kierowca poinformuje bliskich Arasa, że na razie to koniec podróży. Do czasu potwierdzenia przekazania pieniędzy przez krewnych w Iraku będą siedzieć zamknięci w jakimś mieszkaniu. Nie wiedzą nawet, w jakim są kraju, czy to już Niemcy. Zostaną wypuszczeni po kilku dniach – to znaczy, że pieniądze dotarły do właściwej osoby. Dopiero wtedy okaże się też, że zamiast w Niemczech żona i zięć Arasa wylądowali w Szwajcarii. Ale nie robi im to specjalnej różnicy. Przemytnicy podrzucają ich na jakąś stację kolejową i pokazują pociąg, którym mogą dojechać do większego miasta. Na ostatnim odcinku wędrówki znowu pojawiają się jednak komplikacje. Zięć idzie po papierosy, tracą się z oczu i wsiadają do różnych pociągów. On jedzie do Zurychu, ona do Berna. Ale Aras zapewnia, że to nie problem. Oboje dostali się do ośrodka dla uchodźców i złożyli wnioski o azyl. Jakoś się w końcu spotkają.
Pomoc
– Tłumaczę swojej rodzinie, by tyle nie wydzwaniali, by zostawili mnie w spokoju. Nie są głodni, nie jest im zimno, nie grozi im niebezpieczeństwo. Mam teraz ważniejsze od nich sprawy na głowie. Jak ten ojciec z trójką dzieci, którego udało się uratować z lasu. A jest wiele takich osób, które potrzebują pilnej pomocy. Oni są teraz moim celem – mówi Aras.
Odkąd przyjechał do Polski, przestał mieć koszmary, które stale nawiedzały go na Wyspach. Myśli, że to dlatego, że działa, skupia się na ludziach i ich problemach, a nie na swojej sytuacji. Jego córka jest w tym do niego podobna. W ośrodku dla cudzoziemców stara się mieć oko na innych, interesuje się, kto czego potrzebuje, czy mają bliskich w lesie, czy można im jakoś pomóc. I w razie czego daje mu znać, a on dzwoni dalej. ©℗
24-letnia córka Arasa przypomina sobie, że z ostatniego mieszkania zabrała parę sztućców. Chwyta więc za widelec i cierpliwie rozgina nim kolejne elementy drutu, by zrobić lukę, która pozwoli im przecisnąć się na drugą stronę