Podczas gdy po raz pierwszy od dekad państwo trzecie na naszych oczach prowadzi wobec Polski wrogie działanie, przeciwnicy PiS prowadzą własną akcję promocyjną sprawdzając cały problem do lęku prawicy przed uchodźcami.

Według szacunków Banku Światowego w połowie wieku na całym świecie będzie 143 mln uchodźców klimatycznych, głównie z Afryki Subsaharyjskiej, Azji Południowej i Ameryki Łacińskiej. A przecież nie tylko zmiany klimatu napędzają procesy migracyjne – ich przyczynami są również ubóstwo, narastające rozwarstwienie ekonomiczne między bogatą Północą a biednym Południem, konflikty polityczne, wojny domowe. Uniknięcie globalnej katastrofy humanitarnej będzie wymagać od państw rozwiniętych nie tylko udzielenia pomocy finansowej mieszkańcom krajów przeżywających kryzys, ale także przyjęcia części z nich u siebie. Dotyczy to również Polski. Już teraz – według wysokiego komisarza ONZ ds. uchodźców (UNHCR) – na całym świecie 82 mln osób zostało zmuszonych do opuszczenia swojego miejsca zamieszkania. 26 mln z nich należy zaś uznać za uchodźców.
Uświadomienie sobie tego nie musi oznaczać beztroskiej zgody na nielegalne przekraczanie polsko-białoruskiej granicy, którą w ostatnich dniach można zaobserwować w sporej części opozycji. Nie mamy do czynienia po prostu z kryzysem migracyjnym, lecz z efektem wrogich działań wymierzonych w nasze państwo przez autorytarny reżim. Opozycja sprawnie pomija ten fakt w swojej narracji. Podejrzewam też, że gdyby dziś rządzili polityczni oponenci PiS, robiliby to samo, co obecna władza – z budową płotu włącznie. Jej perspektywa zmieniłaby się wraz z ciężarem odpowiedzialności.
Litwa na pierwszy ogień
To oczywiste, że dziewięć Somalijek nie znalazło się we wsi Bobrówka wyłącznie w wyniku globalnych procesów migracyjnych. Z analizy „Kryzys migracyjny na Litwie”, opublikowanej ponad miesiąc temu przez Ośrodek Studiów Wschodnich, wynikało, że 21 lipca u naszego północno-wschodniego sąsiada przebywało 2,2 tys. osób, które nielegalnie przekroczyły granicę z Białorusią. Według OSW białoruskie agencje turystyczne blisko współpracują z przemytnikami ludzi i werbują za opłatą chętnych emigrować do Europy. Nasz sąsiad ze Wschodu wydaje takim osobom wizę turystyczną, a następnie zapewnia się im przelot ze Stambułu lub Bagdadu do Mińska. Tam migranci trafiają do hotelu, z którego finalnie podwozi się ich pod samą granicę. Największą grupę podróżujących tym kanałem stanowią mieszkańcy Iraku, głównie narodowości kurdyjskiej.
Reżim Łukaszenki uruchomił tę akcję nie dlatego, że nagle zaczęły mu leżeć na sercu problemy mieszkańców globalnego Południa, lecz w odwecie za wspieranie przez Polskę i Litwę opozycji białoruskiej. A także po to, aby skłonić Unię Europejską – w tym nas – do złagodzenia polityki wobec reżimu. OSW podkreśla, że nieprzypadkowo na pierwszy cel swoich działań Łukaszenka wybrał Litwę, a nie sąsiednią Łotwę. Tę drugą uznaje za mniej wrogą.
Zabiegom białoruskiego prezydenta nie brakuje bezczelności. Podczas sierpniowego szczytu Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym (ODKB) obarczył winą za napięcia na granicy Polskę. Według niego mieliśmy złapać na swoim terytorium kilkadziesiąt osób zmierzających do Niemiec, aby potem podstępem podrzucić je na granicę z Białorusią.
Z Iraku do Mińska na wakacje
Dokładniej cały ten proces opisał białoruski dziennikarz Tadeusz Giczan w blogowym tekście „Operacja Śluza. Co naprawdę się dzieje na polsko-białoruskiej granicy”. Giczan zwraca uwagę, że Łukaszenka już w maju, po zatrzymaniu samolotu Ryanair z Protasiewiczem na pokładzie, odgrażał się UE, że będzie musiała teraz zatrzymywać imigrantów na swoich granicach. Mińsk zadbał o potrzebną infrastrukturę – m.in. kilkukrotnie zwiększono częstotliwość połączeń lotniczych z Irakiem, a także pojemność kursujących samolotów. Białoruska firma państwowa Centrkurort współpracuje z biurami podróży w Iraku, które sprzedają obywatelom tego kraju „wycieczki” na Białoruś. Tamtejsze media rządowe bez specjalnego krygowania się informują, że to dopiero początek kłopotów państw UE graniczących z Białorusią: „Niedługo nasi litewscy i polscy bracia będą mieli ciężko. Oni nie dali radę zwalczyć kontrabandy papierosów, a już nadchodzi przemyt heroiny na skalę przemysłową” (tłumaczenie Giczana).
Mamy więc do czynienia z dokładnie zaplanowaną i świetnie przygotowaną akcją odwetową autorytarnego reżimu wymierzoną w kraje Unii wyrażające sprzeciw wobec brutalnego pacyfikowania opozycji. Celnie to podsumowali prezydenci Polski, Litwy, Łotwy i Estonii w swoim wspólnym oświadczeniu podpisanym w Kijowie: „To nie jest kryzys migracyjny, ale politycznie zaaranżowana operacja hybrydowa reżimu Alaksandra Łukaszenki”. Reakcja cywilizowanego państwa na wrogą operację innego kraju powinna być odmienna niż w sytuacji kryzysu migracyjnego. Ten ostatni trzeba rozładować w maksymalnie humanitarny sposób, z poszanowaniem praw przybyszy i miejscowej ludności. Przed wrogimi działaniami trzeba się w pierwszej kolejności bronić.
Unijna zmiana optyki
„Władza PiS-u zwariowała, budując płot na granicy” – rzucił poseł Krzysztof Gawkowski. „Aż dziwne, że ten drut rozkładają na wschodniej granicy” – ironizował europoseł prof. Marek Belka. Być może wznoszenie płotu nie jest najlepszym rozwiązaniem, lecz obaj panowie z lewicy – podobnie jak reszta opozycji – nie przedstawiają autorskiej recepty na to, jak się bronić np. przed „przemytem heroiny na przemysłową skalę”, którą grozi nam Białoruś. Podobnych rozterek nie przeżywają rządzący Litwą, którzy na początku sierpnia zapowiedzieli budowę płotu o długości 500 km. Będzie kosztować 150 mln euro i powstanie w trybie nadzwyczajnym. Doradczyni prezydenta Litwy Asta Skaisgirytė-Liauškienė poinformowała, że konstrukcję ogrodzenia na swoich granicach planują także Łotwa i Estonia (ta druga nie ma granicy z Białorusią). Oba kraje mają już zresztą ogrodzenie na części rosyjskiej granicy. Zamierzają też postarać się o zdobycie finansowania na ten cel z pieniędzy unijnych.
Postawa UE wobec obecnego kryzysu na granicach jest całkiem inna niż w 2015 r. Mimo że wówczas migracje przybrały dużo mniejszą skalę – codziennie do brzegów Grecji i Włoch dobijały tysiące ludzi. Zmiana podejścia unijnych przywódców wynika m.in. z odmiennego charakteru obu kryzysów. Ten aktualny jest wyreżyserowany przez konkretne, wrogie UE autorytarne państwo. „Nie możemy zaakceptować jakichkolwiek prób podżegania lub przyzwalania na nielegalną migrację do Unii Europejskiej przez państwa trzecie” – stwierdził rzecznik Komisji Europejskiej Christian Wigand. Już w lipcu Frontex, czyli unijna agencja ds. ochrony granic zewnętrznych, skierował personel do patrolowania granicy Litwy i Łotwy z Białorusią. Według analizy OSW wysłał też na Litwę swoich funkcjonariuszy w ramach misji szybkiego reagowania w sytuacjach nadzwyczajnych, co było drugim takim przypadkiem w historii. Wcześniej podobną pomoc otrzymała Grecja.
Wydaje się zatem, że wszyscy dookoła zrozumieli, co się dzieje na polsko-białoruskiej granicy, poza większością naszej opozycji, która wciąż nie zauważa (a może celowo przemilcza) charakteru tych zdarzeń. Podczas gdy po raz pierwszy od dekad państwo trzecie na naszych oczach prowadzi wobec Polski wrogie działania, przeciwnicy PiS prowadzą własną akcję promocyjną (zresztą zapewne przeciwskuteczną), sprowadzając cały problem do lęku prawicy przed migrantami.
Polityka azylowa imienia Łukaszenki
Poparcie dla przyjmowania uchodźców nie kłóci się z poparciem dla uszczelnienia granicy polsko-białoruskiej, nawet za pomocą daleko idących działań – jak budowa płotu. Tak duży kraj jak Polska może spokojnie ugościć u siebie kilka tysięcy uchodźców rocznie. Według danych Urzędu ds. Cudzoziemców na koniec 2020 r. zezwolenie na pobyt w naszym kraju miało prawie pół miliona osób spoza UE, m.in. 11 tys. Wietnamczyków i 10 tys. obywateli Indii. W ubiegłym roku status uchodźcy w Polsce otrzymało 1,3 tys. osób, a w tym – już 1255. W najbliższych miesiącach i latach liczba akceptowanych wniosków o azyl bez wątpienia powinna wzrosnąć – wszak zwiększy się emigracja z opanowanego przez talibów Afganistanu, w którym byliśmy obecni militarnie. Nawet kilkukrotnego zwiększenia liczby przyjmowanych uchodźców polskie społeczeństwo nie odczuje. Licząca czterokrotnie mniej ludności Szwecja w kryzysowym 2015 r. wpuściła prawie 163 tys. osób.
Nie oznacza to, że należy z szeroko otwartymi ramionami przywitać akurat tych, których podwiózł nam na granicę Łukaszenka. Swobodne przepuszczanie tych osób – niewątpliwie skrzywdzonych – sprawi, że reżim dalej będzie zarabiać na migracyjnej turystyce (po kilka tysięcy dolarów od osoby). Zachęci to również kolejnych chętnych do wyjazdu z ojczyzny. A gdy z kilkudziesięciu osób zrobi się kilka tysięcy, szybko nasze możliwości zapewnienia pomocy i adaptacji się wyczerpią. Mówimy przecież nie o imigrantach zarobkowych, którzy przyjeżdżają nad Wisłę, mając zwykle na oku pierwszego pracodawcę, lecz o ludziach, którym trzeba będzie zapewnić (przynajmniej w pierwszych kilkunastu miesiącach) dach nad głową i wyżywienie na przyzwoitym poziomie.
W takim scenariuszu Łukaszenka de facto kreowałby polską politykę migracyjną: decydował o liczbie, tempie i narodowości przyjmowanych nad Wisłą azylantów. Niekoniecznie będą to ci najbardziej potrzebujący pomocy. Obozy dla uchodźców w Turcji czy Pakistanie pełne są ludzi, których nie stać na bilet do Europy. W sytuacji idealnej Polska powinna zamknąć białoruski kanał przerzutowy, a równocześnie umożliwić składanie wniosków o azyl w którymś z licznych obozów dla uchodźców. Dzięki temu zachowalibyśmy się humanitarnie, ale też nie poddali szantażowi dyktatora zza wschodniej granicy. Oczywiście znając życie, rządzący ograniczą się do tego pierwszego.