- Metoda D’Hondta, która obowiązuje przy podziale mandatów w wyborach do Sejmu, nagradza duże bloki. Ten fakt oraz przykład Rzeszowa powinny prowadzić do wniosku, że pójście razem to jedyna słuszna koncepcja - mówi Konrad Fijołek, nowy prezydent Rzeszowa i przyszły członek rady Unii Metropolii Polskich.

Obejmuje pan dziś urząd prezydenta Rzeszowa. Co z pana sukcesu wynika dla polityki ogólnopolskiej?

Udało się w Rzeszowie, uda się też w całej Polsce. Dzielenie sił opozycyjnych jest bez sensu. Jedność to zatem pierwsze przesłanie. Wyborcy zjednoczyli się po stronie opozycji demokratycznej. I czy to był Fijołek, czy królik Bugs, prawdopodobnie zareagowaliby tak samo. Początkowe 20‒25 proc. poparcia przerodziło się w zwycięstwo, bo jedność wywołała entuzjazm, chęć zaangażowania.
Drugi wniosek to autentyczność przekazu. Pochodzę z największego osiedla w Rzeszowie. Moja aktywność nie ograniczała się ‒ jak u konkurentów ‒ do pstryknięcia sobie zdjęcia na Facebooka i powrocie do siebie.
Zebrał pan za to premię w tym sensie, że pozostali kandydaci – najmniej Ewa Leniart – byli „importami”. Wszyscy powtarzali, że Rzeszów to takie miasto, gdzie spadochroniarz ma pod górkę.
35 dni przekonywałem polityków opozycji, by postawić na mnie, a nie na kandydata z zewnątrz. Przekonywałem, że lokalność to kluczowy czynnik. Prawica poszła na bój polityczny, fighterzy spoza Rzeszowa mieli gwarantować sukces.
Początkowo takim tropem chciał też pójść obóz prodemokratyczny, ale pojawiły się wyniki badań, w których 70 proc. pytanych odpowiedziało, że kandydat powinien być z Rzeszowa. Mądrość liderów polegała na tym, że wzięli to pod uwagę. W efekcie całą kampanię oparłem na lokalności. Podkreślałem, że jestem stąd, tu się urodziłem. A moi kontrkandydaci nie.
Czy teraz lokals stanie się politykiem krajowym?
Rzeszów nie jest kluczowym punktem na mapie sporu między samorządem a rządem. Od teraz będzie jednak symbolem. Ale ja pozostanę przede wszystkim lokalsem.
Widzi pan siebie na konferencjach prasowych raz na jakiś czas w okolicach Wiejskiej? Rozpoznawalni prezydenci miast Rafał Trzaskowski, Aleksandra Dulkiewicz, Jacek Karnowski od czasu do czasu mówią, że PiS jest straszny, że zagraża demokracji.
Chcę się skupić na Rzeszowie. Ale jeśli będę widział, że rząd znowu skubie samorządy, to na takiej konferencji stanę. Natomiast nie będzie to mój priorytet.
Z rządem też się trzeba dogadać, z panią Leniart, która jest wojewodą podkarpackim…
Samorządowiec musi być pragmatykiem. Wyborcy zdecydowali, że Rzeszowem będzie rządził rzeszowianin. Ale moi konkurenci ‒ przedstawiciele obozu władzy ‒ sporo obiecali. Jestem pewien, że leży im na sercu dobro miasta i teraz dotrzymają słowa. Za dwa lata wybory i parlamentarne, i samorządowe, wtedy będzie czas na powiedzenie: sprawdzam.
Wracając do wniosków: w przypadku Rzeszowa się udało, w skali kraju jednak na jedność w łonie opozycji się raczej nie zanosi.
Metoda D’Hondta, która obowiązuje przy podziale mandatów w wyborach do Sejmu, nagradza duże bloki. Takie dostają premię i większą liczbę miejsc w parlamencie. Ten fakt oraz przykład Rzeszowa powinny prowadzić do wniosku, że pójście razem to jedyna słuszna koncepcja.
Pan ma lewicowe korzenie polityczne. A to właśnie Lewica jest głównym przeciwnikiem tego konceptu.
Pewnie się obawia, że może tego nie przetrwać. Ale to obawy na wyrost. Pojawiające się prolewicowe postawy wśród młodzieży dają gwarancję, że nawet w konglomeracie lewica zawsze będzie miała mocne skrzydło i będzie mogła realizować swoje programowe oczekiwania.
A czy zgadza się pan, że droga do pokonania PiS w dużej mierze wiedzie przez samorząd? Jacek Karnowski zapowiedział start samorządowców w wyborach do Sejmu i sejmików…
To bardzo dobra strategia. Przećwiczyliśmy ją w Rzeszowie i działa znakomicie.
Dołączy pan personalnie do tego zrywu?
Będę wspierał taki projekt, ale nie wystartuję. Jestem teraz w Rzeszowie. Ale na pewno rzeszowscy i podkarpaccy samorządowcy dołączyliby chętnie.
Dobrą strategią będzie kontynuowanie narracji, którą zbudowaliśmy w Rzeszowie ‒ Polska samorządowa kontra Polska skłócona politycznie. Wyborcy często nie patrzą, kto jaki ma program, tylko zwracają uwagę na emocje. Nie pamiętają, co było na dwudziestej debacie. Ale pamiętają – ty zachowałeś spokój. Sam dostaję takie sygnały od swoich wyborców ‒ docenili, że nie wchodziłem w utarczki i jałowe spory.
W nowej roli przyjdzie się panu mierzyć z centralistycznym podejściem PiS wobec samorządów, m.in. dochody własne zastępuje się transferami z budżetu. To zwykła zmiana modelu czy postrzega pan to jako zagrożenie?
To skończy się tragicznie, tak jak się skończyło PRL. Mieszkańcy się jeszcze nie denerwują, ale samorządom zabraknie w końcu pieniędzy. A gdzie wkurzony obywatel puka najpierw?
Do was.
Właśnie. A jak powiemy po raz setny: „sorry, idźcie gdzie indziej, my nie mamy i nie damy”, to on zmieni władzę, która w tym kraju rządzi. Zawsze się tak samo kończy. Drożeją opłaty za śmieci, wodę, potem coś innego. W takiej sytuacji na ofertę kulturalną już nam nie starczy. A wyborcom nie starczy cierpliwości i podczas wyborów wystawią władzy centralnej rachunek.
Samorządy nie mają oszczędności?
Nie mają. Szukam urzędnika, który mógłby się zająć inwestycjami w Rzeszowie, z doświadczeniem. Mogę mu zaoferować 9 tys., a kandydaci chcą 20 tys. To skąd ja wezmę fachowca do zarządzania dużym przedsięwzięciem? Samorząd nie ma już tłuszczu, on został mocno stopiony.
Jakiego rodzaju specjalistów najbardziej brakuje w samorządach?
Menedżerów. Mamy wielkie spółki lokalne w samorządach, np. wodociągowe, i tam trzeba kadry menedżerskiej. Potrzeba też fachowców ze sfery informatycznej, inwestycji. Albo dyrektorów szpitali ‒ to osoby mające ogromną odpowiedzialność.
Idąc dalej ‒ załóżmy, że miasto jest w sporze z dużą firmą budowlaną. Jak kiepsko opłacany urzędnik ma wygrać z wielką kancelarią wielkiego przedsiębiorstwa?
Wracając do tematu tendencji do centralizowania usług publicznych, z pominięciem samorządów. Akcja szczepień powszechnych pokazała, że bez lokalnych struktur mogłoby się nie udać. Wystarczy spojrzeć na wielkie projekty informatyczne – ile z nich się wyłożyło? Nie udały się, bo były ogromne. Centralizowanie prowadzi do dramatu.
W kampaniach pana czy Ewy Leniart wiele miejsca zajmowały kwestie jakości życia. Czy to jest znak tego, co się będzie działo w kolejnych kampaniach?
Kiedyś nie było pracy, dlatego samorządy koncentrowały się na inwestycjach – infrastrukturze, drogach, uzbrajaniu terenu ‒ na tym, co sprzyjało generowaniu miejsc pracy. Rzeszów jeszcze 20 lat temu był zapyziałą dziurą, ale udało się to zacofanie infrastrukturalne nadrobić z nawiązką, w dużej mierze dzięki prezydentowi Ferencowi. Dziś także praca już jest. Mieszkanie każdy sobie kupi – jeden na kredyt, drugiemu da rodzic, trzeci pójdzie w TBS. Czego ludzie dziś potrzebują? Odpowiednio spędzić czas wolny. I samorządy na to reagują.
Czyli kampanię w 2023 r. wygra ten, kto przedstawi najlepszą wizję spędzania wolnego czasu?
Tak. Mer Paryża pani Anne Hidalgo z francuskimi profesorami wymyśliła koncepcje miasta 15-minutowego. W Paryżu to oznacza, że jest dostęp do usług publicznych, do skwerów, wspólnych przestrzeni w ciągu 15 minut jazdy rowerem. Zaadaptowałem tę myśl ‒ chcę, żeby w Rzeszowie w ciągu 10-minutowego spaceru każdy mógł dotrzeć w takie miejsce. Pandemia nam pokazała, jak bardzo ważne są te przestrzenie wspólne, zielone. Po pierwsze możemy złapać wytchnienie, a po drugie to miejsce, gdzie się poznajemy. Przy pandemii okazało się, że ktoś zachorował, zamknęli go w bloku czy domu, nie miał kto wyjść na spacer z psem czy zakupy zrobić. Powstawały wielkie spontaniczne akcje „pomóż sąsiadowi”. Ludzie się poznawali. Potrzeba przestrzeni publicznej, gdzie te relacje będą się nawiązywać. Zwłaszcza tereny zielone – teraz będą gorące lata, miasto jest nie do wytrzymania. Uwielbiałem kiedyś jeździć do Barcelony i smażyć się tam w betonach w 30 stopniach. Ale za chwilę będę miał to u siebie. Mamy ostatnią szansę nie popełnić kolejnego błędu i nie zabetonować wszystkiego.
Rozmawiali: Grzegorz Osiecki i Tomasz Żółciak
Wsp. AO