Sławomir Cenckiewicz, szef BBN: Powiedzmy, że okolice szóstki, może siódemki, byłyby odpowiednie.
Nie mogę powiedzieć, że trwa wojna, ale nie mogę też powiedzieć, że sytuacja jest optymalna. Nie ma między nami wrogości – może poza incydentem związanym z rakietą, która spadła na dom w Wyrykach. Komunikacyjnie – na zewnątrz doszło wtedy do sporu. Poza tamtą sytuacją publicznych konfliktów jednak nie było.
Moja ocena – między sześć a siedem – i to, że nie nazywam tej sytuacji optymalną, wynika z pewnej niechęci do dzielenia się posiadanymi informacjami nie tylko z BBN, które jest sondą prezydenta zapuszczoną w sektor bezpieczeństwa, ale przede wszystkim właśnie z Prezydentem RP.
Mówiąc wprost: strona rządowa często nie przekazuje nam posiadanych, istotnych informacji. W normalnej, optymalnej sytuacji byłoby tak, że gdy premier czy podlegli mu ministrowie otrzymują jakieś ważne informacje z podległych im instytucji – agencji rządowych, służb specjalnych, placówek dyplomatycznych – to przekazują je od razu do prezydenta i BBN.
Tymczasem współpraca np. Ministerstwa Spraw Zagranicznych z BBN praktycznie zamarła. Nie wiem, jaka jest dokładnie statystyka, ale myślę, że liczba informacji przekazanych nam z MSZ od momentu zaprzysiężenia Karola Nawrockiego jest bliska zeru. Widać, że na tej linii wprowadzono jakiś model blokady na informowanie ośrodka prezydenckiego.
Nie chodzi tu o mnie czy sprawę mojego poświadczenia, bo przecież te sprawy są regulowane prawem. Nawet jeśli ktoś uznaje, że ja nie mam poświadczenia – chociaż to jest nieprawda – to i tak taką informację powinien skierować do BBN jako instytucji. W mojej opinii blokada ma wymiar wyłącznie politycznej rozgrywki, na której cierpi bezpieczeństwo państwa.
W sprawie dokumentu przedstawionego przez resort obrony i podpisanego już przez premiera – nie, porozumienia nie będzie.
To, co mnie jednak cieszy, to fakt, że istnieje szansa na wypracowanie nowej wersji SBN, która uwzględniałaby nasze zastrzeżenia. Trzy tygodnie temu doszło nawet w BBN do spotkania roboczego, w którym uczestniczył wiceminister Paweł Zalewski. Zaprezentowaliśmy konkretne fragmenty, które w naszej opinii trzeba poprawić. To była ważna, kilkugodzinna dyskusja. Mam wrażenie, że nasze intencje są zgodne z intencjami przynajmniej tej ekipy w rządzie, która jest reprezentowana przez MON – Polska bezwzględnie potrzebuje SBN. Ale musi być ona odpowiednia wobec rzeczywistości.
Teraz cały proces rusza od nowa, resort obrony przygotowuje nową wersję strategii. Nie mówię, że wszystko w przedstawionym dokumencie było złe, dlatego na pewno część zapisów pozostanie. Liczę na to, że jeszcze w tym roku dwa podpisy – premiera i prezydenta – będą widnieć na tym dokumencie.
Dla nas najważniejsza jest kwalifikacja zagrożenia rosyjskiego. SBN nie może ograniczać się do stwierdzenia, że „Rosja stanowi dla Polski zagrożenie”. To byłoby właściwe, gdybyśmy mieli 2014 czy 2015 r. Dziś sytuacja jest zupełnie inna. W obszarach wywiadowczych czy cyberbezpieczeństwa jesteśmy w bardzo poważnym i zaawansowanym konflikcie z Federacją Rosyjską. I niewiele by się tu zmieniło, gdyby doszło do kinetycznego starcia.
W innych obszarach mamy stan pośredni między stanem zagrożenia a eskalowaniem konfliktu, zmierzający w stronę jednoznacznego zderzenia Rosji z Polską czy innymi siłami sojuszniczymi NATO. Pokazała to chociażby sytuacja z nocy z 9 na 10 września, gdy nad Polskę wtargnęło kilkanaście rosyjskich dronów. To wszystko musi mieć swoje odzwierciedlenie w SBN.
Tymczasem próżno było tego szukać w pierwotnej wersji dokumentu, była natomiast mowa np. o otwarciu na system EU ETS2, dekarbonizacji polskiej gospodarki czy handlu emisjami. Trudno nam to zaakceptować. Inny przykład – kwestia zagrożeń migracyjnych. Ona została zredukowana do działań hybrydowych Białorusi i Rosji na naszej granicy wschodniej. A gdzie zagrożenia migracją z Zachodu? Przecież ten problem sprokurowała polityka niemiecka i europejska. Czyli chcemy powiedzieć, że ten problem ma dwie nogi – z jednej strony narzędzie Mińska i Moskwy, a z drugiej problem europejski.
To w ogóle jest bardzo ciekawe, bo w rozmowach z różnymi przedstawicielami rządu – m.in. w MON – sprawa ta nie jest stawiana aż tak zero-jedynkowo, jak by się wydawało. Twarde stanowisko prezentują tylko pewni rządowi ultrasi związani głównie z Koalicją Obywatelską. To oni są ojcami i matkami tej koncepcji i teraz muszą jej bronić. Cała reszta się do tego dystansuje.
Ale nie zgadzam się na pewien symetryzm, który przejawia się w pana pytaniu. Proszę zrozumieć, że to nie jest kwestia samej interpretacji, bo prawo jest tu jednoznaczne. Przypominam, że był niedawno taki dzień, że w którym Tomasz Siemoniak i jego rzecznik Jacek Dobrzyński pisali na platformie X, że to służby, a nie sąd decydują, kto ma w Polsce dostęp do informacji niejawnych, a kto nie. Z punktu widzenia demokracji to niebywałe stwierdzenie. I wówczas uruchomiła się cała rzesza ludzi, zwłaszcza prawników, zupełnie mi nieznanych, którzy zaczęli podkreślać wagę prawa administracyjnego, które staje w obronie mojego interesu, a więc art. 152 ust. 1 p.p.s.a.
Powstrzymuję się od tego, nie prowokuję takich sytuacji. Będąc członkiem kolegium ds. służb specjalnych, nie chodzę na narady, tylko deleguję swoich współpracowników. Oczywiście, jeśli usłyszę od prezydenta, że powinienem się gdzieś pojawić, to pójdę. Ale dziś staram się nie doprowadzać do sytuacji, w której musiałbym postawić gospodarza w trudnej sytuacji.
Nie było takich sytuacji, z jednym wyjątkiem – uczestniczyłem w posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Natomiast, jeśli mnie pan pyta, czy chodzę do kancelarii tajnej, aby zapoznawać się z jakimiś materiałami, to nie, nie chodzę.
Mogę powiedzieć, że tamten tekst był rzetelny. Jak rozumiem, dziennikarze „Rzeczpospolitej” bazowali na treści wyroku w mojej sprawie. Jako człowiek, którego to dotyczy i który zna materię, mogę potwierdzić, że artykuł opisuje prawdę. Rzeczywiście tak było, że SKW podciągnęła lek, który kilka lat temu został mi przepisany, pod substancję psychotropową, którą nie był. Na tej fałszywej podstawie odebrała mi poświadczenie bezpieczeństwa. Zresztą właśnie to stwierdził sąd, który zmiażdżył w uzasadnieniu SKW i kancelarię premiera. Samo uzasadnienie to bardzo obszerny wywód prawniczo-medyczny w tej sprawie.
Trudno mi patrzeć na to, co dzieje się z SKW – szczególnie czując się poniekąd ojcem założycielem tej służby. Gdy w 2006 r. likwidowano Wojskowe Służby Informacyjne, tworzyłem podstawy organizacyjno-materialne dla nowych polskich służb wojskowych.
Po 2023 r. kierownictwo w SKW objęli jednak ludzie, którzy nigdy nie powinni zostać objąć takich stanowisk. Myślę tu nie tylko gen. Jarosławie Stróżyku (szef SKW – red.) czy płk. Krzysztofie Duszy (zastępca szefa SKW – red.), ale o całym zaciągu ludzi, którzy nigdy nie powinni w tej służbie pracować. Uważam, że prowadzi to do takiej destrukcji, z którą nie mieliśmy do tej pory do czynienia.
Wystarczy spojrzeć na fakt, że szefem rządowej – a więc politycznej – komisji ds. zbadania wpływów rosyjskich i białoruskich został czynny szef służby – przywrócony do służby żołnierz, który w swoich publicznych wypowiedziach nie szczędził słów mających jednoznacznie charakter polityczny, uderzających w Prawo i Sprawiedliwość. Do współpracy angażował ludzi pokroju Tomasza Piątka czy Klementyny Suchanow. Uwikłał tym samym służbę, którą nadzorował, w polityczną nawalankę. Skompromitował SKW. Nie mówiąc już o tym, że otoczył się w SKW ludźmi odpowiadającymi za przynajmniej czteroletni okres intensywnej współpracy z rosyjską tajną służbą – FSB. Jeden z nich został nawet jego zastępcą. Spójrzmy też na same „osiągnięcia” SKW. To jest dramat. Jak się wejdzie na oficjalną stronę polskiego kontrwywiadu wojskowego, to tam są jakieś błahe sprawy, robione razem z innymi służbami.
I wie pan, jak to oceniam? To polityczna katastrofa. Pełną odpowiedzialną za ten stan rzeczy ponoszą ci, którzy przez ten czas nadzorowali prokuraturę.
Przygotowując raport państwowej komisji ds. badania rosyjskich wpływów, mieliśmy zgodę prokuratora referenta na wgląd do materiałów śledztwa. W świetle tego, co zobaczyliśmy, nieskierowanie aktu oskarżenia było zbrodnią. Prokurator na pewnym etapie powiedział zresztą: „Ja wszystkie czynności wykonałem, ale nie ma decyzji kierunkowej” i tak to trwało w bezczynności. A po zmianie władzy sprawa została po prostu umorzona z przyczyn politycznych. Niemniej, ja mówiłem wprost wicepremierowi Władysławowi Kosiniakowi-Kamyszowi, żeby – niezależnie od tego, co sądzi o płk. Duszy – zapoznał się z tymi materiałami. Zaręczam – nie wolno nad tym przejść do porządku dziennego.
To oczywista nieprawda. Przez co najmniej cztery lata intensywnie SKW współpracowała z FSB. Umowa zawarta 11 września 2013 r. niejako wstecznie legalizowała tę współpracę, ale również i po tej dacie dochodziło do wymiany informacji. Zresztą nie tak dawno Telewizja Republika ujawniła list ze stycznia 2014 r., w którym gen. Piotr Pytel – ówczesny szef SKW – powołuje się na tę umowę, dziękuje za dotychczasową stałą współpracę i zapewnia, że polskie służby są gotowe do wymiany informacji w związku z Zimowymi Igrzyskami Olimpijskimi w Soczi. To przeczy temu, co gen. Pytel wypisuje teraz w mediach społecznościowych.
Nigdy tego nie zrobiono.
Chcę wierzyć, że tak nie jest. Chcę wierzyć, że za sprawą ujawnienia przeze mnie tej umowy, która miała pozostać niejawna, jest martwa.
Zresztą już wiele lat temu mówiłem ministrom Antoniemu Macierewiczowi i Mariuszowi Błaszczakowi, że należy tę umowę wypowiedzieć, a sprawę jednoznacznie przeciąć. Zakomunikować, że zawarcie tej umowy było błędem i nie akceptujemy tego stanu rzeczy. Nigdy to się jednak nie wydarzyło.
To, co mogę powiedzieć, to fakt, że ta sprawa wróci. Uważam, że ok. 90 proc. materiałów, które zostały w tej sprawie zgromadzone w kilkunastu tomach, powinno zostać odtajnione i w przyszłości opublikowane. Poza informacjami dotyczącymi nazwisk i metod stosowanych przez służby wszystko w tej sprawie powinno być jawne.
Od razu po zmianie władzy. Żadna karencja w tej sprawie nie jest potrzebna. Oczywiście musiałaby powstać odpowiednia komisja, a w raz z nią procedura odtajniania. I – przede wszystkim – zapaść decyzja polityczna.
Sprawa jest o tyle złożona, że – zgodnie ze stanowiskiem Trybunału Konstytucyjnego – przy ujawnieniu aneksu trzeba zanonimizować nie tylko dane oficerów, współpracowników, ich kryptonimy, lecz także kontekst, w jakim te osoby się pojawiają. Może dojść tym samym do sytuacji, w której całe strony będą zaczernione. Chcielibyśmy takiej sytuacji uniknąć. Analizujemy więc, na ile możemy uniknąć anonimizacji fragmentów, które zostały już opisane w innych miejscach – zgodnie z zasadą rozlanego mleka: nie da się ujawnić czegoś, co zostało już raz ujawnione. Wiem zresztą, że jeszcze za czasów Andrzeja Dudy była wykonywana podobna analiza. Okazało się, że większość fragmentów aneksu pokrywała się jeden do jeden z tym, co opublikował Wojciech Sumliński.
Powiem tak: przedwiośnie przyszłego roku jest terminem realnym. Zależy na tym przede wszystkim nie tylko mnie, lecz także prezydentowi Karolowi Nawrockiemu. Prezydent mówił o tym zresztą w jednym z wywiadów – w sprawie ujawnienia aneksu do raportu WSI to on przyszedł do mnie, a nie ja do niego.
Przy okazji likwidowania WSI powstały dwa raporty – mój i Antoniego Macierewicza. Decyzją prezydenta Lecha Kaczyńskiego ten drugi został opublikowany. Aneks był jeszcze czymś innym. Przez lata minister Macierewicz sugerował, że w aneksie znajduje się jakaś fundamentalna wiedza, niezwykle istotna dla zrozumienia procesów politycznych. W mojej opinii w aneksie Świętego Graala po prostu jej nie ma. Jeśli ktoś będzie szukał w nim klucza do zrozumienia całości procesów transformacyjnych w Polsce po 1990 r., to go tam nie znajdzie. ©℗