Jeśli pozwolą na to okoliczności, nowy prezydent ukształtuje jedną z najważniejszych instytucji amerykańskiej demokracji na najbliższych kilkanaście lat.
W Sądzie Najwyższym jest jeden wakat, który powstał w lutym tego roku po śmierci sędziego Antonina Scalii. Od tego czasu sędziowie zbierają się w ośmioosobowym składzie. Najważniejszym zadaniem nowego prezydenta będzie więc przywrócenie tej instytucji pełnego składu. Możliwe jednak, że Donald Trump stanie przed koniecznością nominowania większej liczby sędziów. A jeśli postawi na konserwatywnych jurystów – jak obiecał w kampanii wyborczej – przechyli Sąd Najwyższy na prawo, wpływając w ten sposób pośrednio na treść orzecznictwa tej instutucji przez następnych kilkanaście lat.
Ten scenariusz uprawdopodabnia wiek urzędujących sędziów, którym przypisuje się liberalne poglądy, a więc Ruth Ginsburg (83 lata) i Stephena Breyera (78). Obydwoje osiągnęli wiek, w którym sędziowie powoli zastanawiają się nad przejściem w stan spoczynku. Oczywiśćie nikt nie może zmusić sędziego SN do emerytury; funkcję tę pełni się dożywotnio. Ale część sędziów składa togę po osiągnięciu zaawansowandgo wieku. Jak podliczył swego czasu „Harvard Law Review”, średnia wieku sędziów odchodzących na emeryturę wynosi 79 lat.
Po uzupełnieniu wakatu po Scalii rozkład sił w SN będzie prezentował się następująco: pięcioro sędziów o konserwatywnych poglądach i czworo liberałów. Jeśli wspomniana dwójka jurystów przejdzie na emeryturę za kadencji Trumpa, stanie on przed unikalną szansą zmiany tego stosunku na 7:2. Jest to o tyle ważne, że sędziowie SN często zajmują stanowisko zgodne z tym podziałem, zwłaszcza w sprawach ideologicznych, jak posiadanie broni czy aborcja. Oczywiście zdarzają się też wyjątki, niemniej przewaga 7:2 sprawi, że w najbardziej kontrowersyjnych sprawach SN będzie orzekał po myśli konserwatystów.
Skąd pewność, że Trump będzie chciał powołać konserwatystów? Po pierwsze, prezydent elekt dwukrotnie w trakcie kampanii przedstawił listy kandydatów do SN, na których znajdowali się konserwatywni juryści. Pierwszą partię kandydatów zaproponował w maju, jeszcze przed uzyskaniem nominacji. Drugą – pod koniec września. Jak na amerykańskie standardy wyborcze było to zagranie nietypowe, ale Trump osiągnął swój cel: przekonał do siebie w prawyborach konserwatywnych wyborców. Po drugie zaś, republikański Senat nie pozwoli Trumpowi na posadzenie w Sądzie Najwyższym zbyt liberalnej postaci. To właśnie Senat zablokował nominację dziewiątego sędziego po śmierci Scalii. Barack Obama zaproponował kandydata, który dla republikanów był do przełknięcia. Tym niemniej lider republikańskiej większości w Senacie uznał, że nominacja w roku wyborczym nie należy do odchodzącego prezydenta.
SN w ciągu ostatnich kilku lat stał się kluczowym orężem walki politycznej. – Najpoważniejszy wpływ, jaki prezydenci USA mają na amerykańskie społeczeństwo lub gospodarkę, to decyzje o tym, kto zasiada w tym sądzie – mówił były przewodniczący Izby Reprezentantów, republikanin John Boehner. I faktycznie, do SN skierowano najważniejsze inicjatywy legislacyjne Baracka Obamy, w tym Obamacare, a także reformę imigracyjną z 2014 r., blokującą czasowo możliwość deportacji 5 mln imigrantów.
Konserwatywny SN mógłby np. zawyrokować o niekonstytucjonalności działań afirmatywnych, w ramach których amerykańskie uniwersytety i koledże przyjmują studentów według parytetu. Taki skład prawdopodobnie dopuściłby ograniczenia w dostępie do aborcji, jakie od kilku lat nakładają niektóre stany, a teoretycznie mógłby również znieść decyzję w sprawie Roe vs. Wade, która zapewniła dostęp do aborcji na terenie całych USA. Zmieniłaby się również linia orzecznictwa w kwestii prawa do posiadania broni. Nowy SN mógłby mniej przychylnym okiem patrzyć też na ograniczenia w finansowaniu kampanii wyborczych.
Teoretycznie odchodzący prezydent mógłby sypnąć piach w tryby republikańskiego planu utrzymania kontroli nad SN. Chociaż amerykańskie prawo wymaga zatwierdzenia przez Senat nominacji każdego wyższego rangą urzędnika federalnego, istnieje od tej zasady wyjątek. Prezydent w wyjątkowych sytuacjach może nominować kogoś, kiedy Senat ma przerwę w obradach. To oznacza, że teoretycznie kandydat Obamy mógłby trafić do SN, a jego kadencja trwałaby wtedy do zakończenia bieżącej kadencji Senatu, czyli do końca 2017 r. Jeśli miałby służyć dłużej, Senat musiałby go jednak zatwierdzić, co najprawdopodobniej by nie nastąpiło. W ten sposób demokratom niewiele jednak udałoby się osiągnąć poza rozpętaniem kosztownej politycznie burzy, więc trudno się spodziewać, by ten scenariusz był możliwy.