Zwycięstwo bogacza z Manhattanu w wyborach prezydenckich, przynajmniej na dziś, wydaje się absurdalne. I będzie takim, dopóki nie zrozumiemy, kim są ludzie Trumpa. I dlaczego nimi się stali
Podczas swojej zwycięskiej mowy Donald Trump rozglądał się po scenie i wywoływał rodzinę i sojuszników. „Moje siostry” – mówił. „Gdzie one są? Są dość wstydliwe. Miały tu być, ale ok”. Potem pytał o innych. Rudy Giuliani? Gdzie jest Rudy? Rudy? Wyglądało na to, że Rudy się gdzieś zapodział. Ben Carson? Wspaniały facet! Gdzie jest Ben? Generał Michael Flynn! Gdzie on jest? Mike?
Czyżby armia Trumpa nieco się wstydziła? Czy potępienie od miesięcy wylewające się z mediów, od wierchuszki Partii Republikańskiej i światowych elit, sprawia, że niektórzy z nich trochę ociągają się, by pławić się w zwycięstwie? Ale powoli, jedna po drugiej, zguby się odnajdywały i wychodziły na scenę; po chwili już wszyscy, zgodnie uśmiechnięci, stali w świetle reflektorów. A kilka godzin i dni wcześniej z cienia na scenę, to znaczy do urn, wyszli inni ludzie Trumpa – ci, do których przemawiały jego retoryka, wizja i osobowość, ale którzy wspierali go w sekrecie, po cichu, nie przyznając się do tego sondażystom, mediom, a czasem nawet rodzinie i znajomym. Teraz są w centrum uwagi, zwycięstwo ich kandydata ośmiela ich coraz bardziej, za chwilę staną otwarcie na podium i zaczną się uśmiechać – jak Rudy, Ben Carson czy Flynn.
A my będziemy spędzać kolejne dni, zastanawiając się, jakim cudem nieprzyjemny bogacz z Manhattanu został, wbrew wszelkim przepowiedniom, czterdziestym piątym prezydentem USA.
Nie sądzę jednak, że uda się nam to w pełni zrozumieć, a przynajmniej nie uda się szybko. Są rzeczy, które można opisać racjonalnie, są procesy, w których czuje się głęboką logikę dziejów. A zwycięstwo Trumpa, przynajmniej dziś, chwilę po wygranej, wygląda trochę tak, jakby heglowski duch historii urwał się ze smyczy logice, dostał amnezji, a potem wpadł do baru i się ubzdryngolił.
Tratując układ
Oczywiście istnieje całkiem sporo przygotowywanych na tę okazję prawd, które mają zwycięstwo Trumpa logicznie wyjaśnić. Pierwszą z nich jest jego „antyestablishmentowość”. Jego oponentka Hillary Clinton jest przecież ucieleśnieniem kazirodczych waszyngtońskich elit. Od wczesnej młodości trwa, niczym skała, w okolicach władzy – jako pierwsza dama, senator, sekretarz stanu. Są przekonujące dowody na to, że Partia Demokratyczna momentami balansowała na granicy przyzwoitości, próbując zapewnić jej zwycięstwo w prawyborach – kolejny dowód na „chów wsobny” establishmentu politycznego USA. Kto lepiej zna wszystkie zakamarki Waszyngtonu niż Hillary? Kto ma szerszą sieć wpływów niż ona? Takie osoby można policzyć na palcach jednej ręki – a w ogólnoświatowym klimacie niechęci do elit to polityczna kula u nogi.
Dlatego kusi nas interpretacja wygranej Trumpa, która w wielu przypadkach zdała już egzamin – oto prawicowy „outsider” przybywa rozbić „układ”. Tłum, zmęczony klasą polityczną, jej niemoralnością (ujawnioną na taśmach, w wyciekających e-mailach, po prostu podejrzewaną przez wyborców) decyduje się powierzyć stery człowiekowi z zewnątrz. Takim outsiderem był choćby Ronald Reagan. Na naszym podwórku tak właśnie zdobył prezydenturę Andrzej Duda, by nie wspomnieć o naszym niechlubnym epizodzie ze Stanem Tymińskim. Brak doświadczenia przewrotnie zmienia się w największą zaletę takiego kandydata; jego oddalenie od elit – w największą cnotę. Na tym antyelitarystycznym, antyukładowym koniu – chciałoby się rzec – dojechał do mety Donald Trump.
Jak w takim razie wyjaśnić to, że Trump jest i od zawsze był częścią elit? W internecie krąży zdjęcie ze ślubu Trumpa z Melanią, na którym ładnie ubrani Clintonowie gratulują nowożeńcom – i niech mi moje doświadczenie stalkera Hillary świadkiem, nigdy nie widziałam jej tak szczerze uśmiechniętej. Podobno – donosiła niedawno Maureen Dowd z „The New York Times” – jedno ze swoich pól golfowych Donald wybudował specjalnie po to, by walić w piłkę kijkiem w towarzystwie Billa. A gdy Ted Cruz, ubiegający się o nominację Partii Republikańskiej, podczas debaty w prawyborach zarzucił mu, że finansował Clintonów, Trump rozbrajającym tonem odrzekł: ciebie też finansowałem, mój drogi. Bo Trump od zawsze był częścią polityki – tylko uprawiał ją portfelem, nie urzędem.
Bogaty biznesmen, mieszkaniec mediów i towarzysz senatorów outsiderem? Facet, za którym stoi na scenie Mike Pence, obok niego Chris Christie i Rudy Giuliani; który na sekretarza stanu być może szykuje Newta Gingricha, którego – niechętnie, ale jednak – popiera Paul Ryan? Tylko w Ameryce. Tylko przy tak dużej dozie dobrej woli, która potrafi zaciemnić najoczywistszą oczywistość.
Absurd numer jeden to zwycięstwo nad układem dokonane przez sam układ.
Strzał w stopę
Istnieje też inna popularna prawda. Według niej zwycięstwo Trumpa to dzieło białej, niewykształconej Ameryki, głównie mężczyzn.
Hillary Clinton nazwała ich, dość niefortunnie, „deplorables” – żałośni, obrzydliwi, odstręczający. Dlaczego? Bo to rasiści. Zmiany demograficzne przynoszą im lęk o ich status większości rasowej; to ci, którzy nie poszli na nowe „Gwiezdne wojny”, bo bohaterami filmu byli czarny szturmowiec i kobieta. To islamofobi – podziałała na nich obietnica Trumpa, że w ramach walki z terroryzmem wstrzyma emigrację z krajów islamskich. To seksiści – kobieta jako zwierzchnik sił zbrojnych po prostu nie mieści im się w głowie. To bigoci – nie obchodzą ich prawa mniejszości seksualnych; homoseksualizm jest dla nich grzechem ciężkim. To ksenofobi – sądzą, że płace skoczą do góry, jak tylko Trump wywiezie z kraju pracujących za grosze nielegalnych imigrantów. To skąpcy – nie potrafią zaakceptować człowieczeństwa „nieudokumentowanych” mieszkańców USA, bo nie mogą znieść myśli, że ci jadą na gapę w pociągu pchanym do przodu za ich podatki. To nieuki – wydaje im się, że procesy globalizacji można odwrócić ot tak; że można wypowiedzieć międzynarodowe umowy handlowe bez szkody dla światowego ładu i w ten sposób sprowadzić fabryki z powrotem do USA – czy słyszeli o robotach, które już dziś wykonują ich pracę? Są w ogóle dość głupi, bo zapiekli w swoim konserwatyzmie nie mogą zrozumieć, dlaczego głos na republikanów to strzał w ich własną, potrzebującą federalnego wsparcia stopę.
Tak właśnie widział to choćby Van Jones, ciemnoskóry komentator CNN – gdy na prezentowanej mapie kolejny stan zabarwił się na czerwono, bliski łez Jones określił wynik wyborów słowem „whitelash” – biała reakcja, obronny „biały sierpowy”. Ów sierpowy został wymierzony prosto w twarz otwartości, hojności, empatii, wspólnocie, tolerancji, czarnemu prezydentowi – ale także elitom, establishmentowi, politycznemu doświadczeniu.
Są dwa duże problemy z taką perspektywą. Pierwszy z nich to powszechne niezrozumienie głębokich motywacji tej demografii. Owszem, w dużej części to właśnie niewykształceni biali zapewnili Trumpowi zwycięstwo, ale niekoniecznie zrobili to z prostej nienawiści; raczej w poszukiwaniu utraconej dumy, którą odebrały im bezprawnie wieloletnie działania politycznych i intelektualnych elit. Po lekturze książek, takich jak autobiograficzna opowieść wychowanego wśród białej klasy pracującej J.D. Vance’a „Hillbilly Elegy” czy empatycznej analizy socjologicznej „Strangers in Their Own Land” pióra Arlie Russell Hochschild, nie można już po prostu nazywać owych białych wyborców „żałosnymi rasistami”. Mówi się raczej o klasie słusznie przerażonej, wykluczonej, na oczach której globalizacja powoli dobija obiecany im amerykański sen i spycha ich na ekonomiczny margines.
Ci ludzie żyją w biedzie i niepewności jutra, pracują za minimalną stawkę ,smażąc hamburgery, zamieszkują rozpadające się domy i przyczepy, są uzależnieni od środków odurzających. Ich lekarz jest Hindusem, którego akcentu nie rozumieją; ich pracę wykonują za mniejsze pieniądze przebywający nielegalnie w Stanach Meksykanie. Ich świat się rozpada na kawałki i samo to jest powodem do żałoby – ale na dodatek ci ludzie są na zmianę wyśmiewani i demonizowani przez prowadzącą kulturowe krucjaty i „trzymającą media” Partię Demokratyczną.
„Jesteście grupą najbardziej uprzywilejowaną”, mówią im liberalne elity ku ich wielkiemu zdumieniu; „Musicie więc zrobić miejsce innym: mniejszościom seksualnym, etnicznym, rasowym; także nielegalnym imigrantom”. Ich strach przed terroryzmem elity nazywają „islamofobią”, ich sprzeciw wobec niekontrolowanej emigracji „ksenofobią” lub „rasizmem”, ich tradycyjne wartości „bigoterią”. A więc każdy naturalny odruch ich duszy okazuje się zły, jest od razu piętnowany; ich język nie jest wystarczająco ugłaskany polityczną poprawnością, by móc ich uznać za partnera w politycznej rozmowie, są więc politycznie niemi. Są wykluczeni ekonomicznie i moralnie. Są moralnie i ekonomicznie poniżeni. Aby w ogóle przeżyć, aby uzasadnić na nowo swoje istnienie, musieli powiedzieć: „Dość”. I jeżeli to właśnie ci niewykształceni biali dali mu zwycięstwo, to tym był właśnie ich głos na Trumpa – efektem pominięcia, a raczej upodlenia całej klasy ludzi. Ich szansą na odzyskanie tożsamości i języka. Ktoś ich wreszcie zauważył – a oni poczuli się wdzięczni.
Kolejny absurd: atak białych okazuje się obroną.
Ale i ta opowieść, tłumacząca rasizm i bigoterię za pomocą empatycznych środków, nie do końca trzyma się kupy. Po pierwsze, korelacja klasy z poparciem dla Trumpa nie jest wcale jednoznaczna – głosowało na niego wielu bogatszych i wykształconych ludzi. Po drugie, istnieje zagadkowy fenomen „głosów Obama – Trump”: jak wyjaśnić fakt, że w wielu miejscach, w których Barack Obama dwa razy wygrywał ze zdecydowaną przewagą, dziś mocno wygrał Trump? Co sprawia, że biały, niewykształcony człowiek oddaje głos na czarnego liberała, by po kilku latach poprzeć jego dokładne przeciwieństwo? Jedynym, co łączy tych kandydatów, jest ogólna obietnica zmiany, ale przecież treść zmiany powinna liczyć cię co najmniej tak samo, jak sam jej fakt, czyż nie?
Absurd numer trzy: Barack i Donald mają wspólny elektorat.
Festiwal chaosu
Miało dziś miejsce wiele niezrozumiałych wydarzeń, z punktu widzenia naszego obrazu świata i Ameryki mocno absurdalnych. Spójrzmy choćby na wyniki sondaży „przyurnowych” na Florydzie. Wyborcom zadano pytanie: jak uważasz, co należy zrobić z nielegalnymi emigrantami – deportować, czy nadać im status prawny? 70 proc. ankietowanych odpowiada, że owszem, trzeba im nadać status prawny, w żadnym wypadku nie należy ich deportować. Po chwili okazuje się, że większość głosów zdobył tam Trump, głosiciel prawdy wręcz przeciwnej.
Absurd.
Apokalipsie rozumu towarzyszy apokalipsa partyjna. Głosy na Trumpa oddawane były w poprzek partyjnym afiliacjom. Trump wygrał w wielu miejscach od lat zarezerwowanych dla demokratów, także tam, gdzie demokratyczna lojalność wydawała się nie do ruszenia, jak choćby w Scranton w Pensylwanii, ojczyźnie Joe Bidena, który niestrudzenie agitował tam za Hillary Clinton. Za Clinton tymczasem głosowała pokaźna część republikańskich oficjeli, którzy obawiali się trumpowego temperamentu i jego ostrej retoryki. Brak demokratycznego entuzjazmu dla Clinton w jej bazie wyborczej z kolei wynikał z faktu, że Bernie Sanders wykroił sobie z demokratów małą partię socjalistyczną, niechętną centrowej linii Obamy. Obie partie wychodzą z tych wyborów mocno poturbowane; republikanie podzieleni na miłych niektórym demokratom populistów i twardych konserwatystów, demokraci na zachodzące na republikanów centrum i progresywną lewicę.
Absurdem okazało się oczekiwanie, że silny system dwupartyjny na zawsze zapewni Ameryce wystarczającą siłę demokratycznej reprezentacji.
A żeby dopełnić apokalipsy, na koniec tego karnawału szaleństwa stało się coś, czego nie spodziewał się nikt. Trump grzecznie podziękował Clinton za kampanię i wyraził wdzięczność za jej służbę dla kraju – po czym pokornie i z gracją zadeklarował chęć zabliźnienia kampanijnych ran. A Clinton, weteran wersalskiej polityki? Nie powiedziała nic. Wysłała przed kamery Johna Podestę, szefa swojej kampanii, który oznajmił, że Clinton przemówi dopiero, gdy wybory naprawdę się rozstrzygną – i poszła spać, pozostawiając zszokowany tłum jej zwolenników samemu sobie.
Jak to się stało? Czy winne są media, czy w domu zostali czarni i Latynosi, czy po prostu odchyla się w drugą stronę demokratyczno-republikańskie wahadło? Czy ta sama siła wyniosła Trumpa do władzy, która pomogła Orbánowi czy Kaczyńskiemu, która kazała Brytyjczykom zagłosować przeciwko Unii? Kto i dlaczego ukrywał, że głosuje na Trumpa, wywodząc nas wszystkich, fanów sondaży, daleko w pole?
Niech opadną opary absurdu, niech na dobre wyjdą z cienia wyborcy Trumpa i opowiedzą swoją historię – wtedy dopiero możemy snuć porządne teorie o tym, co się tak naprawdę stało. Jak duch historii porządnie wytrzeźwieje, to może wypuści sowę Minerwy, byle nie zrobił tego za późno, kiedy już nie będzie czego zbierać z zachodnich liberalnych demokracji.

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej