Z tupecikiem równie kiczowatym jak fryzura Dolly Parton, z opalenizną rodem z solarium, z nieukrywanym zamiłowaniem do przepychu. Trump stał się idolem dla tych Amerykanów, których wielkomiejskie elity pogardliwie nazywają „białymi śmieciami”. I to mimo że sam nie ma z nimi nic wspólnego.
Trumpenproletariat” – taki termin amerykańscy socjolodzy i analitycy ukuli już kilka miesięcy temu. William H. Frey, demograf z Brookings Institution, wyborców prezydenta elekta opisał jako: „pozamiejskie, aktualnie dosyć wściekłe, błękitne kołnierzyki”. Ale dopiero teraz, po wynikach wyborów widać, jak politycznie wściekła jest ta grupa. Grupa, która przez lata była nie tylko ekonomicznie, ale i politycznie wykluczana.
Amerykanie przez dekady wymyślili więcej epitetów na nazwanie białej biedoty niż dla jakiejkolwiek innej grupy włącznie z Latynosami i czarnymi. Waste people, offscourings, lubbers, bogtrotters, rubbish, squatters, crackers. rascals, clay-eaters, tackies, mudsills, calawags, Briar Hoppers, hillbillies, low-downers, Okies lub Arkies, peckerwoods, pinelanders, mudsils, ridge-runners. Nawet nie próbuję przetłumaczyć tych idiomów na polski, bo większość z nich jest właściwie nieprzetłumaczalna, powiązana ze specyfiką danego stanu, wykonywanej pracy, pochodzenia. Z wyjątkiem waste people, rubbish i najsłynniejszych – white trash nie są też używane powszechnie w całych Stanach.
Nazwy te zmieniały się też wraz z biegiem czasu. Część gdzieś przepadła, ale nie spowodowało to zniknięcia samych ludzi tak opisywanych. Wręcz przeciwnie białe śmieci, te amerykańskie Janusze, mohery i wieśniaki w ostatnich latach rosły coraz bardziej w siłę. Oczywiście nie w ekonomiczną, ale w demograficzną jak najbardziej.
I to ta siła wyniosła Donalda Trumpa na 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych. A raczej polityczne wyczucie, jak miliarder, gwiazda telewizji i tabloidów ma do tej siły dotrzeć. I jak ją wykorzystać.
Obiekt kpin
Dla amerykańskiej elity biała klasa pracująca była latami łatwym celem. Można się było z niej bezkarnie wyśmiewać, bo tu nikt nie oskarży o ksenofobię czy rasizm. Poprawność polityczna nie pozwala oficjalnie wyśmiewać Afroamerykanów, Latynosów, Żydów czy nawet Arabów.
A to w końcu przecież biali. Stąd to podśmiechiwanie z grubych matek pchających swoje coraz grubsze, oczywiście ubrane na różowo, w lokach i o wiele za mocnym makijażu córki na bohaterki konkursów piękności dla dzieci (to pokazywano najpierw w telewizyjnym show „Toddlers and Tiaras”, a potem w programie poświęconym tylko prostackiej rodzinie małej Honey Boo Boo). Stąd żarty z wiejskich, prawicowych oszołomów z brodami i karabinami (tym razem show „Duck dynasty”). Stąd reality show o kolejnych białasach z kiczowatym gustem i homofobicznymi poglądami (takich właśnie jak w telewizyjnym cyklu „My Big Redneck Wedding”).
Można się było z nich wyśmiewać, bo przecież tak właśnie w Stanach robi się od wieków. W niedawno wydanej książce „White Trash: The 400-Year Untold History of Class in America” historyczka Nancy Isenberg zauważa, że choć na nich, na tych odrzuconych, biednych, niewykształconych, sierotach, często skazańcach tak naprawdę 400 lat temu powstała Ameryka, to od samego początku pozostawali grupą wykluczoną i niedocenianą.
Isenberg początek określenia „białe śmieci” wyśledziła już w pierwszych latach XIX w., kiedy to biali, często ze szlacheckimi korzeniami z Południa tak właśnie zaczęli nazywać biedotę, często pochodzącą z tych samych państw co oni, ale i tak postrzeganą jako gorszą: ignorantów, leni i brutali.
I to mimo to, że na białej klasie pracującej, szczególnie po II wojnie światowej, budowana była amerykańska potęga gospodarcza. Szczególnie w latach 60. i 70 ta biała, konserwatywna, zapracowana Ameryka zaczęła mieć swoich bohaterów, swoje ikony: pisarzy Jamesa Agee i Jamesa Dickeya, Elvisa Presleya czy nawet prezydenta Jimmy'ego Cartera. Ostatnie dwie dekady są ponownie pozostawieni w społecznym niebycie.
Niebycie, który już przy poprzedniej kampanii wyborczej opisał Charles Murray w książce „Coming Apart: The State of White America, 1960–2010”. Murray pokazał jednoznacznie, jak wygląda współczesna biała Ameryka: z zamkniętą elitą zamożnych, którą nazywa „Belmont”. A po drugiej stronie znalazły się podklasy w wymyślonym „Fishtown”: świecie ludzie bez wykształcenia i perspektyw na awans.
Ale choć sygnałów o narastającej frustracji było wiele, to politycy nie zauważyli, że ta wyśmiewana Ameryka – choć coraz grubsza i coraz liczniejsza – ma się coraz gorzej. A wraz z pogarszającą się sytuacją ekonomiczną zaczął narastać w niej gniew.
Gniew pucybutów
O tym, że naprawdę dzieje się źle, wiadomo od co najmniej 2012 r. To wtedy z wyników spisu powszechnego (przeprowadzono go dwa lata wcześniej) wyszło na jaw, że 46,5 mln z niecałych 309 mln mieszkańców Stanów żyje na granicy ubóstwa lub poniżej niej. A to nie tylko 2,5 pkt proc. więcej niż w 2007 r., czyli na rok przed pogorszeniem koniunktury gospodarczej, lecz co najważniejsze – to pierwszy od lat 30. ubiegłego wieku wzrost biedy w USA. I co więcej ponad 40 proc. tej biedoty to biali.
Według ekonomistów o wiele bliżej prawdy niż te rządowe wyliczenia są dane biorące pod uwagę „supplemental poverty measure", czyli wskaźnik wszystkich zmuszonych do korzystania z różnych form wsparcia, od żywieniowych bonów, przez bezpłatną opiekę medyczną, aż po paczki z odzieżą czy artykułami szkolnymi dla dzieci. Według tej miary biednych w USA w 2012 r. było o prawie 3 mln więcej.
Dwa lata temu Hunger Notes, organizacja walcząca z głodem, pisała tak: „Na świecie jest 2 mld biednych. Są oni o wiele bardziej biedni niż biedni w USA. Wciąż żyjemy w bogatym państwie, z dużymi zasobami kapitałowymi, przemysłowymi, technologicznymi. Ale szybciej, niż nam się to wydaje, sytuacja może się odwrócić. Polityczny system USA, który powinien odpowiadać na największe problemy obywateli, odwraca się od problemów tych najbiedniejszych”.
Ale nie same liczby są tu kluczowe. Ważniejsze okazało się to, że pionowa mobilność społeczna, czyli słynne „od pucybuta do milionera”, okazało się być fikcyjne. To, czym Ameryka zawsze się szczyciła, jest obecnie o wiele mniej prawdopodobne niż w starej, skostniałej Europie. Aż 42 proc. amerykańskich mężczyzn z najbiedniejszych rodzin pozostaje w tej warstwie przez całe życie. Tylko 8 proc. Amerykanów z nizin naprawdę awansuje.
The Donald
I tutaj na scenę wchodzi Donald Trump. I to cały na biało. Gdy w Europie czy Ameryce Południowej „working class heroes” są niczym z protestsongu Johna Lennona, o lewicowych lub przynajmniej socjalnych korzeniach, w żadnym razie nieepatujący własnym majątkiem, tak Trump okazał się być tego zupełnym przeciwieństwem. Nie szafował obietnicami większych podatków dla najbogatszych ani większym wsparciem dla najuboższych. Odwołał się za to do poczucia dumy z naczelnym hasłem „Make America Great Again”. America, czyli Amerykanów. Wszystkich. Także tych wyśmiewanych, spoza establishmentu, biednych.
Owszem, ten elektorat faworyzował republikanów już od dłuższego czasu – to oni w ogromnej części popierali w 2012 r. Mitta Romneya – ale prawda jest taka, że dopiero w Trumpie się zakochali. I to zakochali wbrew wszelkim racjonalnym podstawom. Przecież ich 45. prezydent nie ma nic, ale to nic wspólnego z tą częścią społeczeństwa. Może z wyjątkiem typowo emigranckiego pochodzenia, bo wśród przodków ma Szkotów, Szwedów i Niemców. Ale już pierwsze amerykańskie pokolenie, czyli niemiecki emigrant Friedrich Drumpf, dziadek Donalda, dorobił się w swojej nowej ojczyźnie niezłego majątku. Ojciec Fred dziedzictwo pomnożył tak udanie, że gdy Donald szedł na studia, rodzinna firma była wyceniana na 1 mln dol., a gdy umierał, warta była 400 mln.
Młody Donald spokojnie kończył studia na University of Pennsylvania, a potem w Fordham University i choć właśnie trwała wojna z Wietnamem, udało mu się uniknąć służby wojskowej dzięki orzeczeniu o chorej stopie. Zamiast tego skupił się na rozwijaniu biznesu w nieruchomościach, w tym budowie słynnych kasyn w Atlantic City: Trump Plaza, Trump Castle i Taj Mahal. Choć biznes na tych inwestycjach wcale nie był prosty i wszystkie te kasyna miały ciągle kłopoty finansowe, to i tak Trumpowi udało się szybko zbić fortunę. A zarabiał głównie na znajomych: bogatych i sławnych. Poznał ich sposób myślenia i rozszyfrował ich potrzeby. Odkrył receptę na sukces: podczas gdy inne firmy obniżały ceny, on je podnosił. Otwarcie przyznawał, że ceny swoich nieruchomości zawsze zawyża o przynajmniej 50 mln dolarów, sprzedając tym samym swoim klientom poczucie prestiżu.
Co więcej stał się też medialnym bohaterem kolejnych historii rodem z seriali typu „Moda na sukces”. Z rozwodami, kolejnymi coraz młodszymi żonami, operacjami plastycznymi, milionami na przyjęcia, śluby, samoloty, podróże. Od początku swojej kariery bardzo dbał o budowanie i intensywną promocję swojej marki, tworząc w ten sposób nowy styl życia: „a la Trump”. Marka ta obejmowała: kolekcję ubrań, wódkę, wodę mineralną, czasopismo, linie lotnicze...
Efekt: w 2015 r. z majątkiem 4 mld dolarów znalazł się na 405. miejscu wśród najbogatszych ludzi na świecie. I choć jego imperium jest oczywiście rodzinne, to Donald, czy raczej The Donald, jak nazwała go pierwsza żona Ivana, nigdy nie był szczególnie przywiązany do tradycyjnej instytucji rodziny. Ivanę w 1990 r. zamienił na młodszą Marlę. Po niecałej dekadzie znowu dokonał podmiany: na 24 lata młodszą Melanię.
Nadziany koleżka
Z rozmachem podchodzi do wszystkiego, do czego się zabierze. Czy to polityka: w 1987 r. wydał prawie 100 tys. dol. na całostronicowe ogłoszenie w „Timesie”, „Boston Globe” i „Washington Post”, w którym krytykował politykę zagraniczną administracji Reagana. A konkretnie to, że USA pomagają w wydatkach na obronę krajom, które same mogą sobie na to pozwolić.
Czy życie prywatne: podczas jego ostatniego ślubu panna młoda miała na sobie suknię od Diora wartości 200 tys. dol. Aż 550 godzin zajęło naniesienie na nią 1500 kryształków. Melania podczas przyjęcia weselnego wymagała specjalnej ławki, żeby móc siedzieć w tej sukni. Do tego kolejne telewizyjne występy, własne programy, obracanie się wśród najsłynniejszych i najzamożniejszych świata. Wszystko to nie przeszkodziło jednak w tym, by przekonać biedną, białą Amerykę, że jest jednym z nich.
Jak to możliwe?
Trump jest symbolem sukcesu i mitu „self made mana”. Gdy do tego jeszcze dodać bliską prostym Amerykanom pogardę, jaką okazuje wobec elit i establishmentu, to okazało się, że jak mało kto umie mówić do zapomnianego elektoratu.
– Udając, że zstępuje ze swojego apartamentu na Manhattanie do mas, nosząc czerwoną czapeczkę „bubba” (od red. „bubba” to przezwisko, jakim określa się najstarszego brata, dobrego kolegę, znajomego) i wołając do tłumów „Kocham słabo wykształconych”, zbudował taki przyjazny populizm. To wystarczyło wykluczonym, niespodziewającym się niczego od polityków, by poczuli się zauważeni – tłumaczyła Isenberg w jednym z wywiadów. – Gdy dodamy do tego wizerunek biznesmena, który będzie tworzył nowe miejsca pracy i dbał o to, by klasie pracującej nie zagrażała konkurencja ze strony emigrantów, okazało się, że doskonale zdiagnozował potrzeby wyborców.
Trump oficjalne na ostro nigdy nie wyartykułował, że stawia na tę wykluczoną Amerykę, bo musiałby przyznać, że liczy na głosy tych, których nie tyle pociągnął za sobą konkretnym programem, ile samym faktem, że przez dekady pozostawali dla polityków niewidzialni i niemi, a teraz są szczęśliwi, że ktokolwiek mówi bezpośrednio do nich i o nich. Ale już w 2007 r., gdy był prowadzącym telewizyjny show „Apprentice” – o stażystach starających się zdobyć pracę w jego wielkim konsorcjum – kandydata, który sam o sobie powiedział „biały śmieć”, empatycznie pouczył: „Nie mów tak o sobie, nie używaj więcej tego określenia, jest niemiłe, jest wręcz okropne”. A potem chłopaka zwolnił.

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej