Plan na zbrojenie Europy, czas poszukać pieniędzy

Papier zniesie wszystko. Wsparty prezentacją ze slajdami i pięknym przemówieniem, może nawet zasłonić realny świat. Ale kiedy przyjdzie do płacenia rachunków – rzeczywistość może rozedrzeć niejedną zasłonę.

Gdy szefowa Komisji Europejskiej prezentowała plany zwiększenia wydatków zbrojeniowych, można było mieć poczucie normalności i kontynuacji. Ot, kolejna unijna prezentacja. Znowu program działań, zmian budżetowych. Trochę pieniędzy w tę, a trochę w drugą stronę.

Gdy nadchodzący niemiecki rząd zapowiadał wielki pakiet inwestycji w bezpieczeństwo i infrastrukturę, wielu ekonomistów odetchnęło. Gigantyczna gospodarka republiki federalnej budzi się do od dawna potrzebnych działań. Plany wydatków zaś wpisują się w kierunek zakreślony przez Komisję Europejską. Kierowaną, o czym warto pamiętać, przez partyjną koleżankę nowego kanclerza.

Zapewnić sobie bezpieczeństwo

Jednak reakcja rynków – gwałtowny spadek ceny niemieckich obligacji, dość wyraźnie przypomina nam, że pod pozorami normalności wkraczamy w nowe czasy. Wielkie wydatki zbrojeniowe, budowa strategicznej samodzielności i odporności Unii Europejskiej przyniosą zmiany nie tylko na poziomie papieru i unijnych prezentacji, lecz także na poziomie każdego z nas.

Cena pożyczania pieniędzy na rynku, której zmianę obserwowaliśmy na przykładzie niemieckich obligacji, to tylko jedna z wielu zmian. Ale bardzo istotna. Szczególnie dla Polski. Skoro wydatki na wojsko zamierza zwiększyć cała Europa, to musimy mieć świadomość, że chętnych do tego, by pożyczać od nich pieniądze, będzie więcej. I dla nas – peryferii unijnego rynku – może to być wymagające środowisko.

Co kluczowe jednak – wbrew politycznemu polskiemu dogmatowi ostatnich lat – nie wystarczy pieniędzy na wszystko. Hasło o tym, że Europa musi porzucić welfare state (państwo dobrobytu) na rzecz warfare state (państwa wojny) jest przesadą. Ale nie możemy siebie oszukiwać, że nowa era zagrożeń i niepewności nie przyniesie żadnych zmian.

Na czym i kto musi oszczędzać?

Nie na wszystkie programy społeczne i inwestycyjne będzie nas stać. I nie może być tak, że rachunek za bezpieczeństwo zapłacą najbiedniejsi.

Jednak cena wolności to nie tylko wyższe podatki (według mnie dla bogatszych) czy niższe wydatki. Skoro chcemy bezpiecznych granic – to podróżowanie może być trudniejsze. Skoro chcemy niezależności żywnościowej czy produkcyjnej, to musimy zrozumieć, że jedzenie czy podstawowe dobra konsumpcyjne mogą być droższe. Jeżeli chcemy niezależności energetycznej, to powinniśmy się pogodzić z tym, że jej zbudowanie kosztuje. Jeżeli chcemy mieć własne rolnictwo i silny przemysł, to pamiętajmy, że ktoś w nich musi pracować i godnie zarabiać. Nie chcemy przecież, jak niektórzy nasi rywale, budować taniej siły roboczej opartej na obozach koncentracyjnych.

To nie jest tak, że zabezpieczenie wolności będzie oznaczać biedę i wyrzeczenia. Ale może oznaczać trochę inne życie. Takie, w którym sensem każdego dnia nie jest kupowanie kolejnych T-shirtów, dodatkowej porcji jedzenia, która wyląduje w koszu, i wożenie powietrza prawie pustym samochodem. Życie, w którym marzenia w mniejszym stopniu obracają się dookoła konsumpcji.

Dla kogoś, kto podobnie jak ja miał szczęśliwe dzieciństwo w biednych latach 70. czy 80., taka perspektywa nie wydaje się straszna. Istotą zła komunistycznej dyktatury był bowiem brak wolności. Który w codziennym wymiarze oznacza, że o naszym życiu decydują ci z naszego otoczenia, którzy są najgorszymi koniunkturalistami. I tego warto uniknąć. Nie ma bowiem nic gorszego od sytuacji, gdy o nas decydują inni.