Odrodzenie Warszawy po wojennej zagładzie to przede wszystkim opowieść o uporze i zdającej się nie mieć sensu nadziei na to, że może być jak dawniej

W piątek, 12 stycznia 1945 r., „Życie Warszawy” na pierwszej stronie podało informację o obowiązkowej ewakuacji mieszkańców Saskiej Kępy, przylegającej do Wisły prawobrzeżnej dzielnicy stolicy. „Ewakuację przeprowadzi jednostka wojskowa stacjonująca na danym terenie w terminie do dnia 13.1.1945 r. włącznie” – informowała gazeta. Zgodnie z rozkazem władz wojskowych wycofano wszystkie przepustki uprawniające do przebywania na tym obszarze, a także wstrzymano wydawanie nowych.

Prasa regularnie informowała o ofiarach

Decyzje te mogły być wówczas odczytywane jako zwyczajna troska o cywilów. Trzy miesiące po upadku powstania Praga i pozostałe prawobrzeżne dzielnice stanowiły obszar przyfrontowy, gdzie codziennie trzeba było się liczyć z groźbą utraty życia. Niemcy nieustannie ostrzeliwali ulice i domy, w których mieszkali ludzie. Powstała nieoficjalna mapa „ulic śmierci”, tam ryzyko było największe. Prasa regularnie informowała o ofiarach. 15 stycznia „Życie Warszawy” podało, że „w dniu 13 stycznia o godz. 14.15 zginął śmiercią tragiczną od pocisku gada faszystowskiego na posterunku pracy [Józef Jakubowski], członek Związku Zaw. Szeferów, członek P. P. R., długoletni pracownik M.Z.K. i Autobusów, obecnie pracownik Wydziału Samochodowego Miejskiej Rady Narodowej”. Z kolei Leopold Marschak, dziennikarz, który w styczniu przybył do Warszawy z Lublina, zapamiętał grupę kobiet i mężczyzn odgruzowujących ulicę zasypaną cegłami domu, w który trafił niemiecki pocisk. Pewien milicjant rzucił do niego: „To ichnia artyleria rąbnęła w ten dom. Ludzi dużo pobiło (…). Mieliśmy na Pradze wielkie szkody, ale to już niedługo potrwa. My im (…) za wszystko zapłacimy z nawiązką. (…) Podobno za kilka dni ruszyć ma ruska ofensywa na Warszawę”.

Wojska sowieckie i polskie faktycznie szykowały się do ofensywy. 12 stycznia pisarka Sabina Sebyłowa zanotowała: „Wcześnie, bo ledwie, ledwie zaczynało szarzeć, obudził mnie daleki hurkot niezliczonych wozów. Nieogumionych. Okno w kuchni wychodzi na północ, mimo to słychać ten nachalny, coraz ostrzej nakładający się na ciszę odgłos idący z południowego wschodu”.

Dla wszystkich stało się jasne, że już za chwilę front, który zasnął latem 1944 r., obudzi się na nowo. A to dawało nadzieję, że Niemcy w końcu zostaną wyrzuceni z Warszawy. Czy może raczej z tego, co po niej zostało.

Warszawa nie istnieje

Rankiem 17 stycznia oddziały I Armii Wojska Polskiego wkroczyły do wymarłego miasta. Żołnierze widzieli przed sobą ruiny, resztki barykad pamiętających sierpniową insurekcję, spalone samochody, powywracane wozy tramwajowe. Odkrywali piwnice niedawno jeszcze pełniące funkcję powstańczych szpitali, zastawione łóżkami, na których leżeli zmarli. Piotr Jaroszewicz, późniejszy premier, wówczas pułkownik, wspominał: „Wjeżdżamy na plac Unii. Pali się kilka ocalałych domów. Nasi śniegiem próbują gasić pożar. Wody nigdzie nie ma. Marszałkowska cała w gruzach, zasypana śniegiem nie do przebycia, pomiędzy gruzami wijąca się wąziutka ścieżka. Na Szucha zasieki, stoją jakieś rozbite działa, meble, trupy niemieckie, świeże ślady walki. Polna nieco dostępniejsza. Stamtąd nadjeżdża dowódca dywizji z meldunkiem: Warszawa wolna”.

Informacja ta huknęła po całym mieście. Jeszcze tego samego dnia w specjalnym wydaniu „Życie Warszawy” wielkimi literami donosiło, że „o godz. 10 Armia Czerwona i Wojsko Polskie wkroczyły od południa i północy do Warszawy”.

W wielu miejscach po prawej stronie Wisły świętowano. Marschak, który leżał w szpitalu po wypadku samochodowym, zapamiętał sierżanta służby sanitarnej. Mężczyzna wpadł do sali, krzycząc, że to już. Warszawa wolna! Niemcy uciekli! Po chwili ktoś wyciągnął butelkę spirytusu, ktoś wodę. Zmieszana mikstura dalej paliła gardła, ale wszyscy pili z musztardówek „ten pierwszy, z serca idący toast za Warszawę i za jej wyzwolicieli”.

Warszawa- dym, ruiny domów, rozbite szyby

Dla wielu 17 stycznia stał się dniem, w którym skończyło się śmiertelne zagrożenie. Ludzie – wspominała Sabina Sebyłowa – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przestali się bać. Tłumnie wyszli na ulice i ruszyli nad rzekę, aby z oddalenia popatrzeć na to, co po drugiej stronie. „Jeszcze kilka naście kroków wśród cegieł, kawałków muru, lejów, rozbitych szyb – i już brzeg rzeki” – relacjonowało „Życie Warszawy”. I dalej: „Ludzie cisną się jeden przez drugiego. Drapią się na wał. Za rzeką, odgrodzona pasmem lodu — Warszawa. Dymy nad miastem – Warszawa. Ruiny domów, sterczące kominy – Warszawa. Drogie ulice, niezapomniane sercu place. Lecz warta spędza z nasypu. Nie wolno! Więc raz jeszcze – w ostatnim spojrzeniu zamknąć pod powieki ten obraz…”.

Ale to, co widzieli przed sobą, nie dawało powodu do optymizmu. Sebyłowa notowała: „To jest byłe miasto. Przeogromne rumowisko. Nie widać ani żywej duszy. Przymusowe opuszczenie Warszawy przez jej mieszkańców okazało się pełną prawdą. Nie wiem, czy jedno pokolenie zdoła prześnić tyle okropnych snów, ile grozy zobaczyli przez tę pierwszą godzinę. Niewyrażalnej. Czyżbyśmy to miasto przeżyli?”.

Żadnego podobieństwa

Kazimierz Wyka, historyk literatury, pisał, że „miasto każde, widziane z odległości, posiada swój krajobraz. Mury, wieże i kościoły nie zmieniają miejsc w ciągu wieków”. Wojna nadała stolicy nowy, upiorny wygląd. Kiedy po raz pierwszy po wojnie Wyka przyjechał do Warszawy, zorientował się, że to, co widzi, jest mu nieznane. „Daremnie w poszarpanej sylwecie tego łańcucha szukać jakiegokolwiek podobieństwa z dawnym krajobrazem Warszawy. Doznaję wrażenia, i to jest najsilniejsze, co wyniosłem z Warszawy, że stoję w obliczu całkiem nowego i niewidzianego dotąd zjawiska przyrody”.

Ten szok pierwszego kontaktu nie z miastem, ale z jego trupem, był powszechny. Już pierwszego dnia po Pradze i okolicach rozniosły się opowieści tych, którym udało się przedostać na lewy brzeg. „Powiśle? (…) Nie, panie, tam nic nie ma, tylko cmentarze pod domami. Na Dobrej, na Karowej i Browarnej – wszędzie zwały trupów”, wspominał jedną z takich relacji Marschak.

„Życie Warszawy” 18 stycznia zamieściło pierwszy reportaż z lewobrzeżnej części stolicy. Autor opowiadał: „Maszerujemy w kierunku śródmieścia. Plac Trzech Krzyży – nie do pokonania. Nowy Świat jest niesamowicie zniszczony. Ocalał jedynie gmach Rady Ministrów, Bank Gospodarstwa Krajowego i kościoły: Wizytek i Karmelitów. Istnieje podejrzenie, że uratowane budynki są podminowane. Płonie Pałac Staszica, wybucha raz po raz umieszczona w nim amunicja”.

Miny, bomby i magazyny z amunicją były istotnym problemem dla władz i powracających mieszkańców. Szykując się do obrony, Niemcy porozstawiali liczne pułapki w całym mieście. Operacja rozminowywania Warszawy trwała dwa miesiące, do połowy marca. W jej trakcie zginęło wielu saperów – polskich i sowieckich. Jednym z nich był plutonowy Leśniewski. Jego dowódca opowiadał, że w resztkach powstańczej barykady „stwierdził on obecność kilku hitlerowskich min przeciwpancernych i przystąpił do ich rozbrajania. Miny ściągał za pomocą kotwicy z linką”. Niestety, okazało się, że konstrukcja była bardziej skomplikowana, niż wydawało się na początku. Do jednej z min Niemcy za pomocą drutu przyłączyli ładunek wybuchowy, który został przez przypadek uruchomiony. Leśniewski zginął na miejscu.

Kolejne zagrożenie, może nawet większe, stanowiły niewypały – bomby i pociski, którymi Niemcy ostrzeliwali Warszawę w czasie powstania. Często niewidoczne w ścianach domów i pod gruzami, mogły w każdej chwili eksplodować. W takich sytuacjach niebezpieczne były zarówno same wybuchy, jak i groźba zawalenia się całych budynków. Saperzy musieli wykazywać nieustanną czujność i pomysłowość. Między innymi „badali” ściany. Najpierw należało zbudować rusztowanie. Następnie żołnierze wchodzili na nie i centymetr po centymetrze opukiwali mury, szukając w ten sposób miejsc, w których mogła się znajdować niebezpieczna niespodzianka.

Popiół własnych książek

Pomimo tych zagrożeń ludzie chcieli wracać do tego, co kiedyś do nich należało. Chociażby po to, żeby się przekonać, co im zostało – czy cokolwiek zostało. Takie wyprawy nie były łatwe. Przede wszystkim należało się przeprawić na drugi brzeg, a wszystkie mosty zostały wysadzone we wrześniu 1944 r. Zostały po nich jedynie resztki filarów i przęsła zanurzone w Wiśle. Problem rozwiązało wojsko, które w ciągu paru tygodni zbudowało kilka mostów tymczasowych. Pierwszy, pontonowy, powstał na wysokości Cytadeli już 18 stycznia. Ograniczony dostęp do tych przepraw sprawił, że wiele osób przechodziło na drugi brzeg po zamarzniętej rzece.

Świadkiem takiej sceny był Wacław Borowy, historyk literatury, znakomity znawca twórczości Cypriana Kamila Norwida. 29 stycznia widział „naprzeciw [ul.] Karowej (…) daleko już zaawansowaną strukturę drewnianego mostu. Tymczasem ludzie przechodzą Wisłę po lodzie, idąc na ukos od Belwederskiej ku praskiemu wylotowi mostu Kierbedzia (wracali na prawy brzeg – przyp. autora). Posterunki wojskowe regulują ten ruch, powstrzymując tłumy czekających. W pewnej chwili zniecierpliwiony żołnierz strzela (w górę) na postrach”.

Szok pierwszego kontaktu nie z miastem, ale z jego trupem, był powszechny. Już pierwszego dnia po Pradze i okolicach rozniosły się opowieści tych, którym udało się przedostać na lewy brzeg. „Powiśle? (…) Nie, panie, tam nic nie ma, tylko cmentarze pod domami”

Ale w pierwszych dniach nawet to nie było możliwe. 21 stycznia prasa poinformowała, że w związku z niebezpieczeństwem, jakie stanowi zaminowanie miasta przez Niemców, zgodnie z rozkazem komendanta m.st. Warszawy „zabrania się ludności cywilnej aż do odwołania wjazdu i wchodzenia na lewobrzeżny teren miasta Warszawy”. Podobnie jak kilka dni wcześniej na Saskiej Kępie, tak i teraz wstrzymano wydawanie przepustek uprawniających do pobytu w lewobrzeżnej części miasta. Dodatkowym argumentem za wprowadzeniem tych obostrzeń było pojawienie się szabrowników rozkradających to, czego nie zabrali albo nie zniszczyli Niemcy.

Mieczysław Fogg wrócił do Warszawy już 18 stycznia. Okazało się, że jego dom ocalał, ale zawartość – nie. „Nie wiedziałem tylko kto: Niemcy (…)? A może rodzimi szabrownicy? Wszak ci ostatni już pierwszego dnia wolności – a nawet wcześniej – rozpoczęli mrówczą działalność. Idąc upiornie zniszczonymi ulicami w kierunku Koszykowej, widzieliśmy po drodze dziesiątki furmanek wyładowanych rzeczami wyszabrowanymi z domów, których nie strawił do końca ogień”.

Nie wszyscy mieli tyle szczęścia co popularny śpiewak. Wacław Borowy przed wojną i podczas niej mieszkał na Starym Mieście. W domu zgromadził pokaźną bibliotekę. 29 stycznia zdecydował się w końcu pójść tam i zobaczyć, co zostało z jego przeszłości. Na Starówkę wszedł od strony placu Zamkowego.

„Kolumna Zygmunta połamana tonie w śniegu. Figura Króla leży na wznak bez miecza i krzyża. Po raz pierwszy w życiu widzę ją z tak bliska. Uderza pięknym rytmicznym modelunkiem głowy. Z Zamku zostały jakieś gnaty belek i gruzy. Nawet więc tę resztkę, która została po roku 1940, uznano za konieczne rozbić. Idziemy jakąś górską zupełnie ścieżką wzdłuż wylotu Świętojańskiej, ukazującego widok tylko na zwaliska, poprzez północny dziedziniec zamkowy i Kanonią. Absyda Katedry, obnażona do cegły, stoi przecież. Kanonia wypalona prawie w całości. Na Jezuickiej góry i doły o wyglądzie koszmarnie fantastycznym”.

Gdy doszedł na miejsce, nie było lepiej.

„Ciągle trzeba się wspinać na usypiska gruzów i ostrożnie schodzić z nich w dół. Cały dom na Brzozowej 12 jest jednym pogorzeliskiem. Stąpam po białym i sypkim popiele własnych książek. Grzebiąc laską w gruzach, wśród stopionego żelastwa, wśród potłuczonego i karykaturalnie zniekształconego przez żar szkła znajduję jedną całą filiżankę, która ongi była własnością Julii. W innym kącie dogrzebuję się dobrze zachowanych żelaznych części maszyny do łupania drzewa, którą tak lubiłem i która wędrowała z moimi rodzicami, zdaje się, przez wszystkie ich mieszkania warszawskie. Mając przed sobą drogę wśród śniegu i oślizgłych kamieni, naturalnie, ani maszyny ani nawet filiżanki zabrać nie możemy”.

Odbudowa Warszawy

W takich warunkach trudno było sobie wyobrazić, że miasto może wrócić do życia, a jednak od samego początku wszyscy o tym mówili i pisali. Dla warszawiaków było to oczywiste – nie chcieli porzucać swojego miasta. Tu się rodzili, żyli, tu przez ostatnie lata walczyli o przetrwanie. Ale również komunistom odbudowa Warszawy, stolicy kraju, miejsca, które przez kilka lat stanowiło centrum oporu przed niemiecką okupacją, była potrzebna. Józef Stalin rozumiał, że stolica Polski musi się odrodzić. A skoro on, to i nowe władze Polski to wiedziały.

Już 11 stycznia gen. Marian Spychalski, ówczesny prezydent Warszawy, mówił publicznie: „Warszawa była zawsze w pierwszych szeregach naszego narodu. W Warszawie obradował Zjazd KRN pod przewodnictwem obecnego tu Prezydenta, wówczas ob. Tomasza (Bolesława Bieruta – przyp. autora). W Warszawie na Zjeździe KRN została powołana do życia Armia Ludowa, ta organizacja, która doprowadziła do zjednoczenia sił zbrojnych narodu polskiego. W Warszawie działał jej dowódca, obecny tu gen. [Michał] Rola[-Żymierski]. Dzisiaj stolica nasza, uwolniona wspólną walką Wojska Polskiego i Armii Czerwonej, razem z całym krajem organizuje nowe życie”.

I to nowe życie organizowano. Uruchamiano kolejne instytucje, szukano kwater dla ludzi, mobilizowano ich do pracy. Dwa dni po zajęciu ruin przez wojsko w „Życiu Warszawy” ukazał się wywiad, w którym Spychalski zapowiadał, że gdy tylko zniknie zagrożenie wybuchami, rozpocznie się operacja odgruzowywania ulic i placów. „Przewidujemy, że główne arterie komunikacyjne będą przyprowadzone do porządku pracą kolejno idących za sobą brygad, zaczynając od brygad robotniczych, formowanych przez Zakład Oczyszczania Miasta, które będą usuwać gruz, zasypywać dziury i doły po pociskach”.

W jego wizji wszystko było jasne. Zabezpieczenie, odgruzowanie, przywrócenie elektryczności, odbudowa według planów, które architekci faktycznie przygotowywali przez całą wojnę... Zapowiadał, że Warszawa powstanie większa i piękniejsza, niż była.

Nie powinno zatem dziwić, że wobec takich nastrojów i po tylu latach wojny Sabina Sebyłowa zapisała 17 stycznia: „Dla mnie jest dzisiaj lato. Mróz śmiało dotyka policzków, szczypie uszy, a we mnie coś odtajało i jest lato”. ©Ⓟ