Państwo oczywiście nie może w warunkach gospodarki wolnorynkowej dyktować producentom, co i jak mają produkować, ale nie może też dopuszczać do zarabiania na krzywdzie społecznej
Z Elżbietą Mączyńską rozmawia Nikodem Chinowski
W grudniu 1989 r. Sejm kontraktowy uchwalił ustawy składające się na plan Balcerowicza. Od tego czasu PKB Polski wzrósł 12-krotnie, ale pani od lat tonuje entuzjazm. To nie było bardzo udane 35 lat dla polskiej gospodarki?
ikona lupy />
Elżbieta Mączyńska, profesor nauk ekonomicznych, prezes honorowa Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego / Materiały prasowe / fot. Justyna Cieślikowska/Materiały prasowe

Zależy od kryterium, jakie przyjmiemy. Tempo wzrostu gospodarczego jest faktycznie wysokie, najwyższe ze wszystkich państw byłego bloku sowieckiego. W okresie transformacji podstawowym celem władzy i fetyszem komentatorów był właśnie wzrost PKB, co jest o tyle zrozumiałe, że byliśmy krajem na dorobku, mieliśmy duże deficyty po poprzednim systemie, cierpieliśmy na syndrom gospodarki trwałego niedoboru. Na dalszym planie pozostawały natomiast kwestie postępu społecznego i ekologii. Dlatego też od lat podkreślam, że trzeba odróżniać pojęcie wzrostu gospodarczego od pojęcia rozwoju społeczno-gospodarczego. To nie są synonimy. W tym drugim terminie, oprócz miary PKB, mieści się jeszcze filar społeczny – rozumiany jako edukacja, bezpieczeństwo, dostęp do kultury, jakość życia – a także filar środowiskowy, czyli ekologia i klimat. Co z tego, że rosną wskaźniki dobrobytu materialnego, skoro dochodzi do degradacji środowiska naturalnego i np. żyjemy w coraz większym smogu, tracimy zdrowie, dostęp do lekarzy jest utrudniony, a w dodatku wymiar sprawiedliwości niedomaga? Już przed laty Ignacy Sachs w artykule z 1996 r. pod symptomatycznym tytułem „W poszukiwaniu nowych strategii rozwoju” użył pojęcia dzikiego wzrostu gospodarczego, czyli takiego, w którym PKB rośnie, ale nie przekłada się to należycie na postęp społeczny i ekologiczny. W ostatnich 3,5 dekady mieliśmy w Polsce przeważnie do czynienia z takim właśnie dzikim wzrostem gospodarczym.

Lepszą miarą niż PKB byłby Human Development Index?

Kwestia pomiaru dokonań społeczno-gospodarczych ma fundamentalne znaczenie. Rozmaite ośrodki podejmują badania ukierunkowane na poszukiwanie uzupełniających w stosunku do PKB miar społeczno-gospodarczego rozwoju. Należy do nich m.in. właśnie HDI, czyli wskaźnik rozwoju ludzkiego. Jest to syntetyczna, złożona miara społeczno-gospodarczych dokonań, obejmująca nie tylko wysokość dochodu narodowego wg siły nabywczej w przeliczeniu na mieszkańca, lecz także wskaźnik oczekiwanej długości życia oraz liczby lat edukacji. W takim ujęciu HDI lepiej obrazuje faktyczny poziom życia w poszczególnych krajach, albowiem co z tego, że np. USA cechuje wysoki PKB per capita, jeśli niemała część społeczeństwa jest uwikłana w narkotyki czy strzelaniny gangów? W Rosji wskaźnik PKB rośnie, bo pełną parą pracuje przemysł zbrojeniowy. Czy Rosjanom żyje się dziś lepiej niż przed wojną?

PKB liczy nowo wytworzoną wartość w danym roku, na którą składają się, w największym uproszczeniu, płace i zyski z działalności komercyjnej, zarówno legalnej, jak i nielegalnej, zarówno użytecznej społecznie, jak i szkodliwej. Taki pomiar sprawia, że zgodnie z obowiązującymi regulacjami PKB powiększają nawet tak negatywne społecznie działania, jak prostytucja czy handel narkotykami. Dobrze ilustruje to wypowiedź Roberta Kennedy’ego z 1968 r., że miernik dochodu „nie odzwierciedla stanu zdrowia naszych dzieci, jakości ich wykształcenia i radości, jaką daje im zabawa. Nie opisuje piękna naszej poezji, trwałości naszych małżeństw, poziomu intelektualnego debaty publicznej czy poczucia integralności naszych urzędników państwowych. Nie mierzy naszej odwagi i mądrości, wykształcenia, empatii, oddania dla kraju. Krótko mówiąc, mierzy wszystko z wyjątkiem tego, co decyduje o tym, że warto żyć”. Dlatego też coraz więcej krajów rozwiniętych dostrzega potrzebę wyjścia „poza PKB”. Ten trend zapoczątkowała Nowa Zelandia, która podporządkowuje politykę priorytetom związanym z dobrostanem mieszkańców. Uznano bowiem, że wielu obywateli kraju nie czerpie korzyści z rosnącego PKB. Świadomość ta narasta także w innych krajach. Stąd też coraz częściej żąda się od polityków pokazywania tempa rozwoju kraju na podstawie także innych niż PKB miar. Oprócz HDI na popularności zyskują indeksy sprawiedliwości, demokracji, wolności, innowacyjności, a nawet szczęścia. Warto też przypomnieć, że PKB to miara, która znalazła zastosowanie w ocenach dokonań gospodarczych dopiero po II wojnie światowej, wcześniej nie była znana.

Indeks szczęścia mierzy jednak bardzo relatywne, subiektywne odczucia, a PKB – mimo swoich wad – daje przynajmniej wartości bezwzględne.

Poczucie szczęścia jest oczywiście bardzo nieobiektywne i nie zawsze jest pochodną zamożności czy siły nabywczej. Rozumienie szczęścia nierzadko sprowadza się do tego, że mamy szafy pełne ubrań, samochody, mieszkania i inne dobra materialne, których wcześniej wielu polskim rodzinom brakowało. Natomiast zarazem nie brakuje dowodów, że w pogoni za posiadaniem dóbr materialnych nieco się zagubiliśmy, popadliśmy w przesadny konsumpcjonizm, niekiedy zaniedbując inne aspekty szczęśliwego, zdrowego życia.

To nie była naturalna kolej rzeczy, że najpierw chcieliśmy nadrobić dziesiątki lat komunizmu i wreszcie kupować, posiadać?

Oczywiście, to był naturalny proces po dekadach życia w warunkach gospodarki wiecznego niedoboru. Wzrost PKB jest niezbędny, aby przeciwdziałać niedoborom materialnym. Wyzwaniem w rządzeniu krajem jest harmonizowanie, godzenie wzrostu gospodarczego z dbałością o społeczny wymiar rozwoju. Przez te 35 lat wiele kwestii społecznych było pomijanych, a straty, jakie ponieśliśmy z tego tytułu, w większości są nieodwracalne. Kto policzy, jak duże straty społeczne ponieśliśmy w związku z wykluczeniem, marginalizacją społeczno-gospodarczą niektórych regionów kraju i pozbawieniem mieszkańców godnego życia, możliwości rozwojowych, w tym edukacyjnych, dbałości o zdrowie? Ilu „Janków Muzykantów” się zmarnowało na terenach popegeerowskich? Takie marnotrawstwo jest pochodną m.in. relatywnie niskiego udziału nakładów na naukę i kulturę. Wystarczy powiedzieć, że przez prawie cały okres transformacji nie przekraczały one 1 proc. PKB, a w dodatku nierzadko w budżecie państwa były traktowane po macoszemu. Jesteśmy pod tym względem w ogonie państw UE.

Chce pani powiedzieć, że PRL stała nauką i kulturą?

Proszę mnie dobrze zrozumieć: nie jestem miłośniczką PRL, ale wiele działań ówczesnego państwa z obszaru kultury, zdrowia i innych kwestii socjalnych cechowała dbałość o należyty ich poziom oraz dostępność. Przykładem jest chociażby profilaktyka zdrowotna w tamtym okresie – uczniowie mieli zapewnione przeglądy zdrowotne, w tym stomatologiczne. Dziś tego nie ma. Okres PRL cechował też relatywnie szeroki dostęp do kultury, powszechność sportu i rekreacji, również na terenach wiejskich. Łączyło się to w znacznej mierze z propagandą, ale powstawały arcydzieła teatralne, filmowe i inne. Niezłe wyniki osiągane były też w sferze edukacji, także wyższej, o czym świadczy chociażby renoma wykształconych w tamtym okresie inżynierów. Nie byłoby to możliwe bez finansowego wsparcia ze strony państwa, ale też przedsiębiorstw. Wraz z przejściem na kapitalizm można było przynajmniej niektóre z tych doświadczeń wykorzystać. Tak się jednak nie stało, a negatywne następstwa i straty z tego tytułu są wielowymiarowe.

Jakiś kraj bloku sowieckiego wybrał po 1989 r. lepszą drogę?

Nawet jeśli nie ma takiego kraju, to nas to nie usprawiedliwia. Jeżeli dopuszczamy do zmarnowania potencjału ludzi – a nie ma cenniejszego zasobu niż człowiek – to znaczy, że popełniliśmy błędy. Jeżeli państwo nie zapewnia równego i szerokiego dostępu do edukacji, warunków rozwoju społecznego, kulturalnego, do odkrywania talentów, to straty są niepowetowane. Zanieczyszczone środowisko, nowotwory, inne choroby cywilizacyjne, alkoholowe, smog, samobójstwa… Jak wyliczyć tego typu koszty transformacji ustrojowej i rozwoju gospodarczego? Żeby była jasność, to nie jest przypadek tylko Polski, wiele innych krajów także zmaga się z problemami będącymi następstwem przyjęcia doktryny neoliberalnej. Cechuje ją właśnie m.in. fetyszyzacja PKB, wolnego rynku i marginalizacja kwestii społecznych i ekologicznych.

To ziarno neoliberalizmu trafiło na bardzo żyzną glebę, jaką była Polska po prawie 50 latach socjalistycznej gospodarki trwałego niedoboru. Społeczeństwo było wygłodzone, rzucaliśmy się na wszystko, co nam oferował wolny rynek i przynosiła cywilizacja zachodnia, ale nie zauważaliśmy, że w ofercie były nie tylko dobra, lecz także antydobra. Zachłysnęliśmy się neoliberalną ideą, która od końca lat 70. zaczęła ogarniać Zachód, a my ją przyjmowaliśmy jako jedynie słuszną doktrynę. Jeśli ktoś wyrażał sprzeciw czy podawał w wątpliwość słuszność tej ścieżki, to uznawano go za niedouczonego albo za komunistyczny beton. Dzisiejsza rzeczywistość pokazuje, że ci ekonomiści jednak mieli rację. Nieprzypadkowo też brytyjski prominentny ekonomista Kenneth E. Boulding, krytykując koncentrowanie się ekonomii na wzroście gospodarczym przy ignorowaniu negatywnych tego następstw, zauważył kąśliwie, że „każdy, kto wierzy w nieskończony wzrost na mającej fizyczne ograniczenia planecie, ten albo jest szalony, albo jest ekonomistą”.

Jaką więc ocenę w skali 1–6 dałaby pani polskiej gospodarce za ostatnie 35 lat?

Jeżeli chodzi o wzrost gospodarczy, to dałabym 3 plus, no, może 4, bo jednak wyniki PKB robią wrażenie. Przekonująco pisze o tym m.in. Marcin Piątkowski w książce „Złoty wiek. Jak Polska została europejskim liderem wzrostu i jaka czeka ją przyszłość”. Sam wzrost PKB nie wystarcza, istotna jest jego jakość, struktura. Dlatego trudno stronę gospodarczą ocenić wyżej niż na 4. Natomiast ocena pod kątem harmonizacji rozwoju społeczno-gospodarczego, tj. godzenia interesów gospodarczych, społecznych i ekologicznych, jest negatywna, co najwyżej 2 plus. Średnia wychodzi zatem nieco ponad 3, czyli dostatecznie.

Widzi pani jakąkolwiek długofalową politykę gospodarczą w Polsce?

W doktrynie neoliberalnej nie ma w zasadzie miejsca na kulturę myślenia strategicznego. Noblista Robert Lucas jr. mówił, że nie ma potrzeby się martwić, że na rynku wystąpi krach czy bańka spekulacyjna, bo wolny rynek tę bańkę zdmuchnie. Kryzys roku 2008 pokazał, że jednak nie zdmuchnie, a reperkusje i multiplikacje tego tąpnięcia ekonomicznego sprzed kilkunastu lat odczuwamy do dzisiaj. Zanik kultury myślenia strategicznego to ciężka choroba wolnorynkowych gospodarek ogarniętych doktryną neoliberalną. Polska nie jest tu wyjątkiem. Nasza polityka społeczno-gospodarcza jest obciążona dyktatem – żeby nie powiedzieć „terrorem” – cyklu wyborczego, podczas gdy procesy takie jak przestrzenne zagospodarowanie kraju czy kwestie demograficzne wymagają długiej perspektywy. Tyle że dla polityków długa perspektywa jest nieatrakcyjna. Oni muszą zadbać o wyniki i poparcie w cyklu czteroletnim, więc o jakiej długofalowej polityce gospodarczo-społecznej można tu mówić?

Żyjemy w epicentrum czwartej rewolucji przemysłowej, u wrót już stoi piąta – jeśli dziś nie zadbamy o optymalne wykorzystanie potencjału, to będziemy skazani na gospodarczy dryf. Spójrzmy na Chińczyków – wyróżnia ich 50-letni horyzont strategicznego programowania, operują znacznie dłuższym horyzontem czasowym niż Europa i dlatego już wyprzedzają UE w technologiach, przemyśle, produkcji zielonej energii, motoryzacji… Mówi się, że to dlatego, że państwo dopłaca chińskim przedsiębiorcom. Tak jest, oni się z tym nie kryją. To jest właśnie element ich długookresowej strategii, która może sprawić, iż w UE będzie narastać ryzyko pozostawania coraz bardziej w tyle i coraz większego uzależnienia od Chin.

Państwo powinno ingerować w przedsiębiorstwa?

Nie, broń Boże, to system, który już przerabialiśmy i się absolutnie nie sprawdził. Rzeczą państwa nie jest prowadzenie biznesu. Jest nią tworzenie takich regulacji, by w biznesie nie było wynaturzeń takich jak np. kolorowe tubki z alkoholem czy lody alkoholowe.

To nie jest klasyczny przykład wolnego rynku?

To jest wolny rynek, ale z defektami. Czy państwo ma pozwalać, żeby dzieci spożywały alkohol? Pomijając już kwestie etyki, wychowawcze itp., to przecież istotne są szkody zdrowotne i związane z tym koszty leczenia. Państwo oczywiście nie może w warunkach gospodarki wolnorynkowej dyktować producentom, co i jak mają produkować, ale nie może też dopuszczać do zarabiania na krzywdzie społecznej. Wolny rynek musi funkcjonować w pewnych ramach instytucjonalno-prawnych. Dowodzą tego m.in. tegoroczni nobliści Daron Acemoglu i James Robinson w książce „Dlaczego narody przegrywają”. Odpowiedź na to pytanie jest zawarta w tytule jednego z rozdziałów: „Instytucje, instytucje, instytucje”. Autorzy ci wykazują, że najczęstszą przyczyną tego, że narody przegrywają, jest funkcjonowanie w nich instytucji wyzyskujących. One nie zachęcają ludzi do oszczędzania, inwestowania, wprowadzania innowacji. Z kolei wyzyskujące instytucje polityczne wspierają te instytucje gospodarcze, koncentrując władzę w rękach ludzi, którzy zyskują dzięki wyzyskowi. Gospodarka wolnorynkowa nie jest niestety wolna od patologicznych układów, w których wyniku np. globalne koncerny nie płacą podatków albo dobra narodowe zawłaszczają oligarchowie, jak to było w Rosji czy Ukrainie w latach 90. XX w.

W Polsce udało się uniknąć oligarchizacji gospodarki m.in. dzięki prywatyzacji i terapii szokowej Balcerowicza. Przy nazwisku ówczesnego ministra finansów w sumie postawiłaby pani plus czy minus?

Najłatwiej oceniać po czasie, a ja nie chciałabym się pozycjonować jako krytyk mądry po fakcie. To, że w tak trudnym okresie prof. Leszek Balcerowicz zdecydował się na terapię szokową, świadczy o jego wielkiej odwadze. Polska była bowiem nadmiernie zadłużona i w zasadzie musieliśmy jako kraj przyjąć warunki konsensusu waszyngtońskiego, by doszło do umorzenia części długów. Balcerowicz nie miał dużej swobody wyboru. W wyniku jego polityki sukces mierzony pobudzeniem gospodarki i przedsiębiorczości prywatnej niewątpliwie nastąpił, natomiast – jak mówiłam – zostało to osiągnięte bardzo wysokim kosztem społecznym. Jeśli Balcerowicz zapewniał, że bezrobocie spadnie do 5 proc., a było powyżej 20 proc., jeśli doprowadzono do degradacji niektórych grup społecznych, jeśli za grosze sprzedawane były przedsiębiorstwa państwowe, a mieszkańcy całych połaci terenów popegeerowskich zostali skazani na bezrobocie i pozbawieni opieki socjalnej, to słowo „sukces” trzeba wypowiadać bardzo ostrożnie. Grzegorz Kołodko złośliwie podsumował, że mieliśmy szok, ale bez terapii. Natomiast gdy amerykański noblista i ekonomista Joseph E. Stiglitz został zapytany, czy to dzięki terapii szokowej Balcerowicza Polska stała się światowym liderem wzrostu gospodarczego, to noblista odpowiedział, że nie „dzięki”, lecz „pomimo”. I ja bym w taki właśnie sposób podchodziła do oceniania tej polityki... Trudno się bowiem nie zgodzić z opinią Stiglitza, że podłożem gospodarczego sukcesu Polski nie była terapia szokowa, lecz to, że po tym szoku rozpoczęto stopniową politykę reform, tworzenia infrastruktury instytucjonalnej będącej podstawą gospodarki rynkowej.

Gdyby jutro zadzwonił do pani premier Tusk i zapytał o trzy najważniejsze komponenty, jakie należy wpisać do długookresowej polityki społeczno-gospodarczej, to…?

…to trzeba by mi było zarzucić subiektywizm, bo ja jestem naukowcem i w pierwszej kolejności postawiłabym na naukę. To wstyd i szkodnictwo, że przeznaczamy na nią mniej niż 1 proc. PKB. Z badań wynika, że każdy 1 zł zainwestowany w naukę zwiększa PKB od 8 do 11 zł. Wcale więc nie trzeba zabierać pieniędzy innej dziedzinie życia społecznego, bo przy efektywnej polityce fiskalnej i dystrybucyjnej udałoby się znaleźć pieniądze. Znów podam przykład Chin, które w tej materii wykazują niebywały postęp. Stworzyły z publicznych pieniędzy ogromne fundusze do ściągania chińskich naukowców ze świata, żeby pracowali u siebie i na rzecz swojego kraju. To kosztuje, ale Chińczycy wiedzą, że to inwestycja, która się zwróci kilkukrotnie.

A drugi komponent?

Duży nacisk położyłabym na mądrą, długofalową politykę przestrzennego zagospodarowania kraju, aby zapobiegać degradacji niektórych regionów, ich wykluczeniu społecznemu i ekonomicznemu. Dziś Polska przywodzi na myśl wielopokojowe mieszkanie, w którym całe życie toczy się w jednym pomieszczeniu, a pozostałe pomieszczenia używane są tylko od święta. Państwo zostawiło małe miejscowości i wsie samym sobie, choć rząd ma narzędzia, by tam kierować inwestycje zagraniczne czy krajowe. Podobny problem depopulacji dużych połaci kraju ma Hiszpania, ale tam starają się temu przeciwdziałać. Przykładem jest efekt Bilbao, określany też jako „efekt Guggenheima”, wyrażający pozytywne społeczne, ekonomiczne, polityczne, a zwłaszcza kulturowe i wizerunkowe zmiany dokonujące się w mieście czy regionie w wyniku procesów rewitalizacji, w których fundamentalną rolę odgrywają inwestycje w obiekty kultury, takie jak muzea, teatry, filharmonie itp. Doświadczyło tego baskijskie miasto Bilbao, które jeszcze pod koniec lat 80. XX w. było podupadłym, poindustrialnym ośrodkiem z niszczejącymi terenami postoczniowymi. W 1991 r. rząd baskijski zawarł z nowojorską Fundacją Solomona R. Guggenheima porozumienie o otwarciu w mieście europejskiej filii Muzeum Guggenheima. Uruchomiło to lawinę rozmaitych przedsięwzięć sprzyjających ożywieniu przestrzeni miejskiej oraz poprawie społeczno-ekonomicznej kondycji miasta i jego pozycji międzynarodowej. Zaczęli przyjeżdżać turyści, rozwinęła się branża hotelarska i gastronomiczna, wróciły usługi, miasto odratowano. I to jest przykład przemyślanej, długookresowej strategii zarządzanej przez państwo i samorządy, a nie tylko przez wolny rynek. U nas tego typu projektów niestety brak. A możliwości rewitalizacji podupadających miejscowości i regionów jest niemało – sposobem może być rozlokowanie urzędów centralnych poza stolicę. Zadaję więc pytanie: dlaczego Ministerstwo Cyfryzacji jest zlokalizowane w Warszawie, a nie np. w Radomiu?

Jest Ministerstwo Przemysłu w Katowicach, pierwsze od wielu lat poza stolicą. Chciałaby pani modelu niemieckiego, gdzie urzędy i instytucje centralne rozsiane są po całym kraju?

A dlaczego nie? To oczywiście ma też swoje wady, jest kosztowne chociażby z punktu widzenia dojazdów, ale w dobie rozwoju narzędzi zdalnej komunikacji jest jak najbardziej do zrealizowania. Ministerstwo Przemysłu jest nietrafionym przykładem, bo nie wnosi niczego w rozwój Katowic czy Górnego Śląska. Za wyprowadzeniem go z Warszawy nie poszły przemyślane działania rozwojowe, nie powstała sieć współpracy z lokalnymi i centralnymi podmiotami. To zresztą szerszy problem, bo od lat mamy kompletnie silosowy system resortowy i ministerstwa ze sobą nie współpracują. Każde zajmuje się swoim wycinkiem, nie wychylając się poza swój obszar i nie szukając efektu synergii z innymi resortami. Liczą się tylko doraźne, szybkie działania, ale to znów przekleństwo dyktatu cyklu wyborczego. Proszę spojrzeć na projekt CPK, który mógłby być przełomem dla wielu miejscowości i dla Polski – przyszły rozliczenia polityczne i to było ważniejsze niż kompleksowa analiza kosztów i efektów tej inwestycji. Ten projekt dawno powinien zostać odpolityczniony i mieć odpowiednią, ogólnonarodową, ponadpartyjną rangę. Znów wracamy do tematu długookresowego planowania strategicznego, a raczej jego braku.

Trzeci komponent?

Nazwałabym go infrastrukturą demograficzną przeciwdziałającą depopulacji niektórych regionów kraju. To tworzenie odpowiednich warunków do wzrostu dzietności, wzrostu aktywności zawodowej, w tym seniorów. W obecnej niekorzystnej sytuacji demograficznej ma to fundamentalne znaczenie. Tak rozumiana infrastruktura demograficzna łączy się z poprzednim punktem, czyli z kwestią przestrzennego zagospodarowania kraju. Istotne jest zapewnienie miejsc pracy, by mieszkańcy nie musieli wyjeżdżać do dużych miast lub za granicę. Konieczny jest również dostęp do gminnych ośrodków opieki nad dziećmi. Seniorzy z kolei nie mogą pozostawać wykluczeni cyfrowo, powinni na terenie swojej gminy czy powiatu mieć dostęp do szerokiej oferty kulturalno-rozwojowej, edukacyjnej, co sprzyjałoby zarazem wydłużaniu ich aktywności zawodowej. Tu ogromną rolę do odegrania mają samorządy i ich działania na rzecz zapewnienia mieszkańcom godnych warunków życia i rozwoju.

Te trzy komponenty wymagają jednak kształtowania tego, co tegoroczni nobliści określają jako „instytucje włączające”, w tym zwłaszcza kształtowania regulacji przeciwdziałających wyzyskowi i krzywdzeniu ludzi.

Biorąc pod uwagę, że za ostatnie 35 lat wystawiła pani rozwojowi Polski ocenę dostateczną, spodziewa się pani, że kolejne dekady będą bardziej udane?

Wisława Szymborska w swoim noblowskim wykładzie powiedziała, że wysoko sobie ceni dwa małe słowa: „nie wiem”. Nie wiem, jakie będą kolejne dekady. Ale powstaje pytanie, dlaczego tak dużo potencjału i energii tracimy na rozmaite destrukcyjne waśnie polityczne i inne, zamiast na konkretne, konstruktywne działania. To wielce szkodliwe, wskazujące, że wciąż niestety jest aktualna Norwidowska sentencja, iż „umiemy się tylko kłócić albo kochać, ale nie umiemy się różnić pięknie i mocno”. Chciałabym, żeby to się zmieniło i żeby kolejne lata były dla Polski naznaczone tym, o czym pisał Keynes w eseju „Ekonomiczne perspektywy dla naszych wnuków”. Stawia w nim tezę, że jeśli ludzie wyjdą spod presji potrzeby materialnego bogacenia się, to wytworzy się społeczeństwo, które będzie cechowała wysoka jakość życia. To zaś będzie nakręcało harmonijny i trwały rozwój społeczno-gospodarczy. I tego życzę Polsce na kolejne dekady. ©Ⓟ