Polska w rosyjskiej polityce zagranicznej nie zajmuje tak ważnego miejsca, jak nam się często wydaje. Ale zarazem jest znacznie ważniejsza, niż Rosjanie by chcieli, żebyśmy sądzili. Ulubiony chłopiec do bicia kremlowskiej propagandy, wykonawca antyrosyjskiego spisku, koń trojański Jankesów w Europie. A z drugiej strony naród ceniony – przynajmniej wśród inteligencji – za kulturę podobnie, jak rosyjską kulturę ceni się w Polsce. Wizerunek Polski w Rosji jest pełen paradoksów.
„Gdybym był Polakiem, byłbym przekonany, że Rosjanie non stop myślą o Polsce. Kombinowałbym sobie: co za głupi kraj, tyle mają innych problemów, i nic, tylko myślą o Polsce...” – pisał Wiktor Jerofiejew w eseju z 1995 r. Rzeczywiście, rosyjskie społeczeństwo rzadko myśli o Polakach i niewiele o nas wie, znacznie mniej, niż wiedziało w czasach sowieckich. Co skądinąd naturalne i oczywiste, skoro zniknął czynnik wtłaczanej przez oficjalne struktury przyjaźni polsko-radzieckiej.
Z otwarciem Rosji na świat minęły czasy, gdy jej mieszkańcy potrzebowali okna w postaci sprowadzanych numerów „Przekroju” i „Przyjaciółki” czy zachodniej muzyki z przemycanych płyt i Polskiego Radia. Polskie filmy można było zobaczyć głównie w kinach studyjnych, a i polscy aktorzy przestali dostawać z Rosji oferty na masową skalę. Powtórka z Barbary Brylskiej, której występ w głównej roli w filmie „Szczęśliwego Nowego Roku” do dziś jest powtarzany każdego 1 stycznia, stała się trudna do wyobrażenia.
Także dlatego przez długie lata przetrwały przede wszystkim skojarzenia związane z dawnymi czasami. W 2005 r. sondaż ośrodka WCIOM pokazał, że nasz kraj kojarzy się przede wszystkim z serialem „Czterej pancerni i pies”, kiełbasą krakowską i sklepami firmy Polska Moda. Wśród najbardziej znanych Polaków przeważali artyści aktywni na sowieckich scenach – Anna German, Edyta Piecha i Barbara Brylska. Dopiero potem wymieniano Fryderyka Chopina i Mikołaja Kopernika. Jana Pawła II, Lecha Wałęsę czy Aleksandra Kwaśniewskiego wymieniało najwyżej kilkanaście procent Rosjan (można było typować kilka nazwisk). Z biegiem lat te skojarzenia jednak coraz bardziej blakły.
Również język polski, niegdyś całkiem popularny w kręgach inteligenckich, mocno stracił na atrakcyjności. Patrząc na Rosję znad Wisły, najczęściej patrzyliśmy przez pryzmat przychylnej i znającej nas, a często także naszą mowę, ale starzejącej się powoli liberalnej inteligencji. Tymczasem ta liberalna inteligencja, mająca sporo do powiedzenia w czasach Jelcyna, pod rządami jego następcy została zepchnięta na margines. A dziś musi się tłumaczyć z łatki obcych agentów, którą rosyjski prawodawca przyczepił prowadzonym przez nią za pieniądze z zachodnich grantów fundacjom, think tankom i stowarzyszeniom obrony praw człowieka.
A jak to wygląda wśród zwykłych Rosjan? Według niedawno opublikowanego sondażu Centrum Lewady co czwarty Rosjanin uznaje, że Polska jest wobec jego kraju wrogo nastawiona. Odsetek ten znacząco wzrósł po ukraińskim Euromajdanie, o którego organizację zostaliśmy oskarżeni przez rosyjskie media państwowe. Na liście wrogów zajmujemy czwarte miejsce za Stanami Zjednoczonymi, Ukrainą i Turcją. Z wcześniejszych sondaży (np. badania Instytutu Socjologii Rosyjskiej Akademii Nauk z 2007 r.) wynikało ponadto, że po 37–38 proc. Rosjan ma o nas pozytywne i negatywne zdanie. Są powody, by sądzić, że ta sytuacja się pogorszyła.
Z czego to wynika? Z jednej strony Rosja zawsze sprawiała wrażenie, jakoby nie traktowała Polski poważnie. Moskwa za godne do pertraktacji stolice uznaje w Europie jedynie Berlin i Paryż. Mniejsze państwa, jak Grecja albo Węgry, mogą liczyć na życzliwe zainteresowanie jedynie wówczas, jeśli są gotowe poprzeć choćby część rosyjskich warunków w sferze polityki i gospodarki. Dlatego Unia Europejska, której instytucje mogą służyć mniejszych członkom niczym pudło rezonansowe w relacjach ze światem zewnętrznym, jest usilnie ignorowana, a Rosjanie chętnie udzielają wsparcia wszelkim stronnictwom eurosceptycznym, tak ze skrajnej lewicy, jak i prawicy.
To wyjaśnia rosyjskie zaniepokojenie, gdy pierwszemu rządowi PiS udało się przenieść sprawę ówczesnego embarga na polskie mięso z poziomu bilateralnego na poziom unijny. I dowodzi, jak bardzo pozorny – i krótkoterminowy – był sukces PO, która uzyskała zniesienie ograniczeń w zamian za załatwienie sprawy w sposób dwustronny, z pominięciem Brukseli. Rosja potrzebuje rozmycia Unii Europejskiej, bo sama chciałaby decydować o przyszłości Europy w ramach rosyjsko-francusko-niemieckiego koncertu mocarstw, co częściowo wyjaśnia taki właśnie skład formatu normandzkiego, który rozmawiał o zawieszeniu broni w Zagłębiu Donieckim.
Inne państwa dla Rosji się nie liczą. Albo inaczej – liczą tylko jako aktywna część Zachodu, Sojuszu Północnoatlantyckiego, Unii Europejskiej (oby nie trzeba było za parę lat dodawać: „niepotrzebne skreślić”). Polska to jedyny poza Litwą kraj dawnego bloku wschodniego, który od lat prowadzi aktywną politykę wschodnią. O treść i skuteczność tej polityki można się spierać godzinami, lecz na potrzeby tekstu pominiemy tę dyskusję. I nieprzypadkowo to właśnie Polska i Litwa od początku Euromajdanu były oskarżane o szkolenie „faszystowskich bojówkarzy”, a potem o wysyłanie na Zagłębie Donieckie najemników, którzy mieli tak zresztą ginąć całymi setkami.
Tylko w ten sposób da się przy tym pogodzić tezę o tym, że Polska nic nie znaczy, z jej stałą obecnością w rosyjskich programach informacyjnych w charakterze amerykańskiej ekspozytury, źródła zła i antyrosyjskiej paranoi. I niewdzięcznych braci-Słowian, którzy nie dość, że przyjęli katolicyzm, to jeszcze zapominają, jak kiedyś ZSRR ich utrzymywał finansowo (to akurat powszechne przekonanie), a zamiast tego lubią wypominać czarne karty historii. – Tak jak kiedyś wybrali Polaka na papieża, żeby bić w Moskwę, tak teraz wybrali Polaka na prezydenta UE. Jak chcą bić w Moskwę, to wybierają Gruzina, Polaka albo Bałta – przekonywał niedawno Władimir Żyrinowski. Ten sam, który w oficjalnym piśmie, jako wiceprzewodniczący Dumy, prowokował Polaków do udziału w rozbiorze Ukrainy.
Tego typu linia powinna mieć swoje historyczne zaczepienie. W 2005 r. władze Rosji ustanowiły nowy dzień wolny od pracy, ogłaszając 4 listopada dniem jedności narodowej. Data ta upamiętnia 1612 r. i wygnanie z Kremla „pszeków” (pogardliwe określenie Polaków, pochodzące od częstego stosowania przedrostka „prze-”). Wydarzenie odległe historycznie, a jednak eksploatowane jako symboliczny początek końca smuty, czarnych czasów obcej niewoli i początek wzrostu potęgi imperium. Aby upowszechnić wiedzę o tej dacie, nadworny reżyser Kremla Nikita Michałkow w 2007 r. za państwowe pieniądze nakręcił superprodukcję – zatytułowaną właśnie „1612”. Mimo to połowa Rosjan, choć cieszy się z wolnego dnia, wciąż nie wie, co się wydarzyło 4 listopada.
Samych Rosjan trudno przekonać, dlaczego ta niewielka Polska jest tak silnie obecna w propagandzie. Portal Inosmi.ru od lat przedrukowuje niemal wszystko, co o Rosji pisze się za granicą. Rosjanie chyba nawet bardziej niż Polacy, a w jaskrawym przeciwieństwie do zachodnich nacji, uwielbiają wiedzieć, co o nich piszą obce gazety. Weźmy choćby komentarz z DGP, w którym nasz autor zastanawiał się, jaka jest prawdziwa natura polsko-rosyjskich sporów polityczno-historycznych. A co było w komentarzach pod jego tłumaczeniem na Inosmi.ru? „Dość! Niech ktoś im zamknie mordy, może być rakietą! Mamy gdzieś, co o nas myślą Polacy”.