Trudno jednak w tej sytuacji powiedzieć, na czym miałby polegać polski wkład. W zakresie wszystkich głównych wyzwań, przed którymi stoi Unia Europejska oglądana oczami liderów państw europejskich, Polska ma niewiele do powiedzenia. Warszawę interesują bowiem sprawy, które nie leżą w centrum zainteresowania polityków w innych europejskich stolicach. Polska niewiele ma do powiedzenia w kwestii wzmocnienia strefy euro i obowiązujących w niej mechanizmów. Nie jesteśmy zainteresowani ani udziałem w unii bankowej, ani udziałem w unii rynków kapitałowych. Niewiele do powiedzenia mamy także, jeśli idzie o kryzys wzrostu, kryzys zadłużeniowy czy – szerzej – mechanizmy makroekonomicznego zarządzania strefą euro. Mieliśmy również niewielki udział w budowaniu mechanizmów stabilizacyjnych w przypadku problemów południa Europy: Portugalii, Hiszpanii, Włoch oraz Grecji. Nie widzę też żadnych pomysłów, jeśli chodzi o kryzys migracyjny, poza zaangażowaniem w pomoc w krajach trzecich, gdzie przebywają uchodźcy, też zresztą znikomą w porównaniu do naszego PKB. Niewiele mamy do powiedzenia także w przypadku polityk innowacyjnych czy klimatycznych. Nigdy też nie byliśmy wielkim udziałowcem wymiaru południowego sąsiedztwa, czyli działań odnoszących się do Afryki Północnej. W takim razie Polsce pozostają tak naprawdę dwa obszary: wymiar bezpieczeństwa, głównie jeśli chodzi o wschodnią flankę, i polityka sąsiedztwa.
Oczywiście Warszawa może szukać jakichś innych obszarów współpracy. Opuszczenie Unii Europejskiej przez Wielką Brytanię stanowi jednak koniec złudzeń i mrzonek o tym, że wewnątrz Wspólnoty powstanie jakieś alternatywne „centrum koagulacji”. Nie wyobrażam sobie bowiem, żebyśmy znaleźli w Brukseli jakichś istotnych partnerów – poza Brytyjczykami – do reformy Unii w kierunku, który, jak rozumiem, mógłby nas obecnie interesować. Propozycje reform traktatowych, jakie padają ze strony polskich polityków, nie będą głównymi zmartwieniami dla polityków europejskich.
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna