Przyjdź, usiądź, żądaj. I nie daj się zastraszyć. Bieg historii potrafili zmienić zwykli ludzie. Bez rozlewu krwi.
To ma być wiosna obywatelskiego protestu. „Gazeta Wyborcza” zachęca Polaków do zasypania kancelarii premiera listami z żądaniem opublikowania ostatniego wyroku Trybunału Konstytucyjnego, a Tomasz Lis rzuca pomysł niepłacenia abonamentu na „TVPiS”. Ale Wiosna Demokracji nadchodzi także w USA. „W środku sezonu prawyborów, gdy wybory powszechne zaczynają stawać się najważniejszą sprawą, Amerykanie w każdym wieku, wyznający wszelkie religie, mający najrozmaitsze poglądy polityczne i ze wszystkich środowisk pójdą do Waszyngtonu z żądaniem zmian. Tak, by nie dało się ich zignorować: z akcją nieposłuszeństwa obywatelskiego na skalę, jakiej nie da się zignorować” – piszą na swojej witrynie. „Zażądamy, by Kongres wysłuchał Ludu i podjął natychmiastowe działania, by uratować demokrację. I nie odejdziemy, dopóki oni ich nie podejmą – lub nie poślą nas tysiącami do więzień, wraz z przesłaniem, że nasz kraj potrzebuje nowego Kongresu, takiego, który położy kres zalegalizowanemu korumpowaniu naszej demokracji i zapewni, że każdy Amerykanin ma równy głos w rządzie” – dorzucają.
Na witrynie organizatorów Wiosny Demokracji zarejestrowało się do tej pory kilka tysięcy osób gotowych „tysiącami pójść do więzień”, więc na razie skala planowanego protestu nie jest zbyt wielka. Ale do 2 kwietnia, do godz. 10 – kiedy to organizatorzy chcą rozpocząć w Filadelfii 10-dniowy marsz na Waszyngton, zakończony protestem sit-in (siedzącym) w budynku Kapitolu – pozostało jeszcze trochę czasu.
Choć Wiosnę Demokracji tworzą najprawdopodobniej niedobitki popularnego kilka lat temu ruchu Occupy Wall Street, nie należy przedwcześnie stawiać na tym ruchu kreski. W tle działań aktywistów stoją nie tylko rachityczne organizacje amerykańskich socjaldemokratów, lecz również m.in. twórcy kampanii MoveOn.org – czyli zorganizowanej za pieniądze miliardera George’a Sorosa kampanii na rzecz kandydata demokratów i rywala Hillary Clinton w walce o ich nominację prezydencką, senatora Berniego Sandersa. Sympatycy Wiosny Demokracji na początku marca zaliczyli nawet niewielki sukces: udało im się na tyle sprawnie zdezorganizować wiec Donalda Trumpa (w ich oczach: głównego czarnego charakteru najbliższych wyborów) w Chicago, że imprezę w końcu odwołano ze względów bezpieczeństwa. Nieco wcześniej, w grudniu, w mediach zabłysnął też szef kampanii Wiosna Demokracji Kai Newkirk. – Należą się nam wolne i sprawiedliwe wybory, a nie aukcje miliarderów! – zdołał wykrzyczeć podczas zorganizowanej przez CNN debaty kandydatów Partii Republikańskiej do prezydentury.
Według zapewnień grupy Newkirka ci, którzy już zdążyli się zarejestrować jako uczestnicy „140-milowego marszu na Waszyngton”, przechodzą przyspieszony kurs nieposłuszeństwa obywatelskiego, rozpisany na dwie sesje dziennie. Program zajęć? Klasyka ruchów non-violent na całym świecie. „Nie używamy przemocy – werbalnej czy fizycznej – przeciw jakiejkolwiek osobie. Podtrzymujemy postawę otwartości i szacunku dla wszystkich którzy znajdują się w zasięgu naszych działań. Nie niszczymy i nie uszkadzamy niczyjej własności. Nie nosimy broni ani środków obrony fizycznej, takich jak choćby tarcze. Nie nosimy masek, nie ukrywamy w żaden inny sposób naszych twarzy czy tożsamości. Weźmiemy na siebie osobistą i zbiorową odpowiedzialność za to, by wszyscy uczestnicy naszych akcji stosowali się do powyższych zasad”.
Ludzie stali się narzędziami w rękach swoich narzędzi
Akcje nieposłuszeństwa obywatelskiego mogą nam się nad Wisłą kojarzyć z oporem wobec dyktatur i brodatymi dysydentami, wywlekanymi o świcie przez bezpiekę. W modzie jest doszukiwanie się motywu nieposłuszeństwa i non-violence w „Antygonie” Sofoklesa. Ale ojczyzną – i najważniejszym poligonem – takich inicjatyw była i jest Ameryka.
Koncepcja rodziła się w burzliwym okresie, w połowie XIX w. „Mieszkają w przytulnych domach w Nowej Anglii, czyste, pięknie pachnące, zamknięte w bibliotekach, pisząc książki, które przynoszą ulgę ich sercom pełnym goryczy wobec nas. Jakim samowyrzeczeniom muszą się poddać, aby kazać Johnowi Brownowi przyjechać do nas i w imię Boże podciąć nam gardła” – pisała w swoich pamiętnikach, z nie mniejszą goryczą, Mary Chesnut. Autorka tych słów była typową przedstawicielką plantatorów z Południa, krytyczną tak wobec niewolnictwa, jak i abolicjonistycznie nastawionych elit z Północy, które plantatorami gardziły. Jej pamiętniki miały się stać jednym z najważniejszych dokumentów nadciągającej wielkimi krokami amerykańskiej wojny domowej.
Henry David Thoreau był typowym lokatorem „przytulnych domów w Nowej Anglii”. Studia i wykłady na Harvardzie i innych uczelniach, pisywanie esejów do ówczesnych magazynów naukowych i literackich, wreszcie rodzinna firma – fabryka wiecznych piór. O ironio, to chyba w rezultacie tej ostatniej działalności zakwitła w głowie amerykańskiego jajogłowego koncepcja, która do dziś napędza rozmaitych niepokornych na całym globie.
Poszło, jak to w Ameryce, o podatki. Pod koniec lipca 1846 r. Thoreau musiał złożyć wizytę w biurze lokalnego poborcy podatkowego. Rozmowa o zapłacie zaległych podatków z sześciu ostatnich lat skończyła się awanturą, po której producent piór wylądował na noc w pobliskim areszcie. Ale argumenty, których użył w burzliwej wymianie zdań ze swoim adwersarzem – odmowa współpracy z władzą, która prowadzi „niesprawiedliwą wojnę z Meksykiem” oraz „wspiera niewolnictwo” – zaczęły się przeradzać w obszerny, opublikowany ostatecznie w 1849 r. esej „Obywatelskie nieposłuszeństwo”.
Pisał: „Ani przez chwilę nie jestem w stanie uznać za mój rząd tej organizacji politycznej, która jest jednocześnie rządem popierającym niewolnictwo”; „Czy obywatel powinien – choćby tylko na chwilę, choćby w najmniejszym stopniu – podporządkowywać swoje sumienie prawodawcy? Po co w takim razie każdy człowiek ma sumienie?”; „Jeżeli rządowa machina wymaga od ciebie, abyś był pośrednikiem niesprawiedliwości wobec innych, wtedy, powiadam ci, złam prawo”; „Mniej kosztuje mnie, pod każdym względem, narażanie się na karę za nieposłuszeństwo rządowi, aniżeli kosztowałoby mnie posłuszeństwo; gdybym je okazał, czułbym się tak, jak gdybym stracił na wartości”.
Dzisiaj to frazy kanoniczne, które przyczyniły się do przyczepienia Thoreau łatki anarchisty. W połowie XIX w. pisma amerykańskiego myśliciela trafiały jednak wyłącznie do wąskiego grona innych myślicieli, studiujących pisma kolegów po fachu. O ironio, doskonale pewnie przyjęłyby się na Południu – w mateczniku antagonistów Thoreau, zwłaszcza odkąd polityczne wiatry powiały w przeciwną stronę, a w Waszyngtonie górę zaczęło brać stronnictwo abolicjonistów.
Idee chwyciły też po drugiej stronie Atlantyku, gdzie Thoreau znalazł naśladowców. W okresie Wiosny Ludów Karol Marks próbował namawiać Niemców do niepłacenia podatku wojennego. Lew Tołstoj w swoim „Nie mogę milczeć” piętnował stosowane przez carat represje i karę śmierci. W głośnym „J’Accuse...!” Emil Zola uderzył we władze nad Sekwaną, doprowadzając do rewizji procesu i wyroku dla rzekomego szpiega, kapitana Alfreda Dreyfussa. Nad Wisłą podobnym tropem szedł Edward Abramowski – patron dzisiejszych miłośników wolności, jakkolwiek sami by się nie określali. Abramowski zdefiniował sferę wolności jako wolność sumienia i religii, nietykalność osobistą oraz miru domowego, wolność nauczania i słowa, swobodę stowarzyszeń i prawo do strajku.
Nie urodziłem się po to, aby ktoś mnie zniewalał!
Wyrwane z kontekstu cytaty Thoreau wprowadzają zamęt o tyle, że np. gdyby uznać za wyznacznik obywatelskiego nieposłuszeństwa odmowę płacenia podatków, to dzisiaj ikonami ruchu mogłyby być wielkie korporacje optymalizujące swoje dochody. Niby wszyscy wyczuwamy różnicę, a jednocześnie wiemy, że uzasadniający taką tezę wywód logiczny „jest do zrobienia”.
Może dlatego ruchy non-violence i ideę obywatelskiego nieposłuszeństwa zwykło się dziś kojarzyć z wielkimi ruchami społecznymi, działającymi bez przemocy, a zarazem posuwającymi się do złamania obowiązującego prawa – w proteście przeciwko niemu lub w szerszym kontekście. W XIX w. o takie nie było łatwo: ogromnie upraszczając, ówczesne bunty albo wybuchały jako powstanie, albo powstaniem stawały się wkrótce po wybuchu. Ponadto trudno mówić w warunkach XIX-wiecznych o istnieniu społeczeństwa obywatelskiego.
Może dlatego wśród pionierów nieposłuszeństwa obywatelskiego wymienia się Egipcjan. Wraz z upadkiem imperium osmańskiego po I wojnie światowej kraj ogarnął tumult: rządy Brytyjczyków nikomu się nie podobały, a ich próby sterowania biegiem spraw trafiały w próżnię. Wysyłanie za kratki polityków rodzącego się ruchu nacjonalistycznego przynosiło wręcz przeciwne efekty: wzmacnianie się buntu społecznego i masowe demonstracje. Pacyfikowanie demonstracji wywoływało nowe, a z czasem – masowe strajki: w rozmaitych momentach przestawała pracować a to poczta, a to tramwajarze, w pewnym momencie do pracy nie przyszli nawet urzędnicy, bodaj pierwszy raz w historii. Co więcej, mnożyły się bezkrwawe demonstracje oporu. „(...) w Aleksandrii (...) strajkowali m.in. urzędnicy państwowi i bankowi, tramwajarze, drukarze. Urzędnicy państwowi uczcili Zaghlula [uwięzionego polityka nacjonalistycznej partii Wafd] specjalnym bankietem mimo zakazu wydanego przez rząd, a kiedy organizatorów ukarano, wydano drugi bankiet na ich cześć” – opisują Barbara Stępniewska-Holzer i Jerzy Holzer w monografii „Egipt. Stulecie przemian”. I choć w tamtych latach nie brakowało przemocy, to Egipcjanom udało się finalnie doprowadzić do oparcia rządów na konstytucji i dopuszczenia nacjonalistów do polityki.
Przypisywanie Egipcjanom roli prekursorów nieposłuszeństwa obywatelskiego jest o tyle mylne, że w tym samym czasie od przeszło dekady bierny opór zalecał też Mahatma Gandhi. Otoczony wówczas jeszcze garstką zwolenników i działający przede wszystkim w południowej Afryce przywódca hinduski dopiero eksperymentował: gdy Afrykanerzy specjalną ustawą wprowadzili nakaz rejestrowania żyjących w kraju Hindusów, Gandhi i jego zwolennicy próbowali blokować Biuro Pozwoleń, w którym należało się rejestrować. Gdy w konsekwencji tej akcji władze nakazały Gandhiemu opuszczenie kraju w ciągu 48 godzin, Mahatma rzecz jasna, nie zastosował się do polecenia. W ten sposób po raz pierwszy trafił do więzienia.
A gdy wrócił w końcu na subkontynent, wypracowana przez niego metoda bojkotowania zamysłów władz kolonialnych zmieniła się z, nazwijmy to, chałupniczej w przemysłową. Indie raz po raz paraliżowały strajki. Pracy odmawiali chłopi, robotnicy i urzędnicy. Nie kupowano produktów pochodzących z Wielkiej Brytanii, nawet wykształceni Indusi zrzucali europejskie ubrania i przywdziewali tradycyjne. Do tego dochodziła odmowa płacenia podatków, głosowania w wyborach, załatwiania spraw w urzędach, wprowadzania kolejnych poleceń. I dziesiątki mniejszych i większych manifestacji, wśród których ikoną oporu stał się marsz soli – zorganizowany po wprowadzeniu w 1930 r. specjalnego podatku dla producentów soli, przeważnie drobnych zbieraczy pracujących na indyjskim wybrzeżu. Gandhi wybrał się wówczas na niemal 400-kilometrową wędrówkę z Ahmedabadu do Dandi, a w drodze przyłączyły się tysiące ludzi. Ilu dokładnie, nie wiadomo, ale Brytyjczycy w trakcie całej akcji aresztowali 60 tys. uczestników. Z perspektywy lat rozprawa z uczestnikami marszu soli jest dziś oceniana jako jeden z kardynalnych błędów, które ostatecznie kosztowały Królestwo utratę swojej „perły w koronie”.
Jakiś rodzaj oporu bez przemocy próbowano też forsować w okresie II wojny światowej. Generał Charles de Gaulle nawoływał rodaków z Londynu do niepłacenia podatków marionetkowemu rządowi Vichy, Węgrzy – mimo sojuszu rządu z Hitlerem i obowiązujących ich rozporządzeń – wiele zrobili dla polskiego podziemia, tragiczna historia Sophie Scholl pokazuje, że i w III Rzeszy były wyspy oporu. Za akt biernego oporu można by też z powodzeniem uznać działania ludzi takich, jak Raoul Wallenberg, szwedzki dyplomata w Budapeszcie, czy Abdol Hossein Sardari, szef irańskiego biura konsularnego w Paryżu. Może i łamali przepisy, ale dzięki nim z okupowanej Europy zdołały uciec setki, jeśli nie tysiące, Żydów.
Laboratorium nieposłuszeństwa obywatelskiego stały się jednak czasy komunizmu. W Związku Radzieckim Andriej Sacharow zakładał Komitet Praw Człowieka w ZSRR, a u progu lat 80. XX w. potępił interwencję w Afganistanie, co skończyło się dla niego zesłaniem do dzisiejszego Niżnego Nowgorodu, a kilka lat później – po aresztowaniu jego żony – serią głodówek. Znamion obywatelskiego nieposłuszeństwa można by się potem doszukiwać w niemal każdej próbie prodemokratycznego zwrotu, do jakiego dochodziło w demoludach – aż po serię bezkrwawych rewolucji: śpiewającej w republikach bałtyckich, aksamitnej w Czechosłowacji czy masowych demonstracji i exodusu poprzez świeżo otwarte granice, co błyskawicznie położyło kres NRD.
Nieposłuszeństwo jest prawdziwą podstawą wolności, posłuszni muszą być niewolnicy
Polacy też nie są posłuszni. Symbolicznie epokę nieposłuszeństwa obywatelskiego nad Wisłą zainicjowały dzieci z Wrześni – te same, o których uczymy się dziś w szkołach. Epizod z buntem przeciw odmawianej po niemiecku modlitwie i karom cielesnym – który przerodził się w falę wystąpień przeciwko germanizacji szkół w ogóle – stał się wyrazistym symbolem pozbawionego przemocy bojkotu „bezsilnych”, wymierzonego we władzę.
Charakterystyczne, że pruskie władze rozprawiały się z buntownikami w sądzie, skazując poszczególne dzieci oraz ich rodziców na kary od dwóch miesięcy do 2,5 roku więzienia. – Polska buta chce ubliżyć niemczyźnie – mówił cesarz Wilhelm II. I, podobnie jak w przypadku prób zamknięcia ust Gandhiemu, wskutek tych działań protest tylko nabrał rozmachu: po kilku latach tlenia się, w apogeum akcji strajkowej w 1906 r. zamarły dwie na trzy szkoły w zaborze pruskim. Nauki odmówiło ok. 75 tys. dzieci w 800 placówkach.
Jeżeli rządowa machina wymaga od ciebie, abyś był pośrednikiem niesprawiedliwości wobec innych, wtedy, powiadam ci, złam prawo – pisał już w XIX w. Amerykanin Henry David Thoreau
Największym teoretykiem – i niemałym praktykiem – nieposłuszeństwa obywatelskiego w PRL stał się Jacek Kuroń. W 1985 r. przyczynił się do narodzin Ruchu Wolność i Pokój – spotkał się wówczas z uczestnikami głodówki w kościele św. Krzysztofa w Podkowie Leśnej. Inspiracją dla głodujących był działacz NZS ze Szczecina Marek Adamkiewicz, który odmówił złożenia przysięgi wojskowej i w wyniku tego aktu wylądował w więzieniu. Rozmowa o taktyce pokojowego, biernego oporu zaowocowała powstaniem liczącej w sumie około kilkuset osób organizacji. Przez jej szeregi przewinęli się m.in. Bartłomiej Sienkiewicz, Bogdan Klich, Konstanty Miodowicz, Jan Maria Rokita czy Andrzej Stasiuk.
Ruch był zarazem w awangardzie nieposłuszeństwa obywatelskiego nad Wisłą, jak i stanowił podsumowanie wcześniejszych doświadczeń Polaków. Był w awangardzie, bo sięgał po środki i metody, do których wcześniej nie uciekała się opozycja: odmowa pełnienia służby wojskowej czy odsyłanie książeczek wojskowych, protesty sit-in czy – charakterystyczny polski wynalazek – ruszt-in (zajmowanie pozycji na rusztowaniach), podpisywanie „indywidualnych traktatów pokojowych” z mieszkańcami Europy Zachodniej. Podsumowaniem był dlatego, że Polacy – przynajmniej od momentu wprowadzenia stanu wojennego – wręcz wyspecjalizowali się w okazywaniu niechęci władzom: nie trzeba było długo spacerować po co większym mieście w kraju, żeby natknąć się na graffiti, opornik lub wstążkę wpięte w ubranie czy symbol Solidarności w tej czy innej postaci. W olbrzymiej mierze symbolika ta była zakazana, a zresztą nawet jeśli nie była, o interwencję funkcjonariuszy MO nie było trudno.
Pewnym novum była ekologiczna wrażliwość Ruchu WiP. Jego aktywiści organizowali protesty również po katastrofie czarnobylskiej, blokując budowę elektrowni w Żarnowcu czy zapory w Czorsztynie. W ciągu ostatniego ćwierćwiecza po upadku komunizmu (i rozwiązaniu się Ruchu Wolność i Pokój w 1992 r.) to właśnie akcje na rzecz ochrony środowiska naturalnego miały stać się spécialité de la maison aktywistów znad Wisły – zwłaszcza swoista wariacja na temat ruszt-in, czyli przywiązywanie się do drzew w parku krajobrazowym na Górze Świętej Anny czy głośna blokada prac infrastrukturalnych w dolinie Rospudy. Podejmowane przez inne środowiska próby niepłacenia podatków – wymierzone w ustawę aborcyjną lub ustawę o czynszu regulowanym – przeszły bez większego echa.
Wszelkie powiązania z rządem są hańbiące
Bóg mi powiedział, że jeśli federalni nie zostaną rozbrojeni, to my, naród, będziemy musieli stawić im czoło w wojnie domowej – odgrażał się na jednym z odczytów w sercu stanu Utah Ammon Bundy, hodowca bydła z Oregonu.
Od dobrych dwóch lat Bundy dostarcza Waszyngtonowi wielu emocji. Poszło o żółwie. Od przeszło stulecia klan Bundych wypasał bydło na terenach należących do rządu, co wiązało się z symboliczną opłatą. Dopóki w 1989 r. nie okazało się, że krowy dzielą pastwiska z ginącym gatunkiem żółwia. Niemal w ciągu jednej nocy wypas się skończył, a farmerzy musieli przenieść stada na inne pastwiska, co wszystkich uderzyło po kieszeni, a większość zmusiło do przeprowadzki.
Wyjąwszy Bundych, którzy do 2014 r. pędzili swoje bydło tam, gdzie zawsze, a pisma w sprawie kar finansowych wyrzucali do kosza. Aż zaległość urosła do miliona dolarów, a w drzwiach pojawili się policjanci z nakazem zarekwirowania krów. Nagle jednak na ranczu zaroiło się od uzbrojonych po zęby sympatyków Bundy’ego, a ten ruszył ze swoim przesłaniem („Jeśli rząd zastrasza obywateli, to musi być kontrolowany i powstrzymywany”) po kraju, a przynajmniej – po tzw. pasie biblijnym. Federalne Biuro Zarządu Ziemskiego wkrótce się ugięło, „uwalniając” zajęte bydło w obawie przed zbrojną konfrontacją.
Sukces akcji nieposłuszeństwa obywatelskiego? Trudno to tak nazwać, choć zwolennicy Bundy’ego nie mają w tej sprawie większych wątpliwości. Niestety, definicja zjawiska jest pojemna: nominowany w ubiegłym roku do pokojowego Nobla amerykański politolog Gene Sharp w opublikowanej w połowie lat 90. XX w. książce „Od dyktatury do demokracji” doliczył się ok. 200 rozmaitych sposobów prowadzenia pokojowego protestu. Stąd w tej samej kategorii niepokornych pojawiają się zarówno Bundy, jak i Dalajlama – który może nawoływać Tybetańczyków do zachowywania tożsamości, ale słowem nie namawia ich do jakichkolwiek form protestu. Wszystko jest zatem kwestią interpretacji.
„Nade wszystko powinniśmy być ludźmi, dopiero zaś potem obywatelami” – cóż, może w tej frazie Thoreau kryje się najlepsza z odpowiedzi na pytanie, w jakich przypadkach nieposłuszeństwo jest obywatelskie.