Dziennik Gazeta Prawna
Na jednym ze spotkań z polskimi ekonomistami Vaclaw Klaus, znany czeski polityk i ekonometryk, powiedział – ku zaskoczeniu słuchaczy – że jego wiedza ekonomiczna okazała się mało przydatna w konstruowaniu i realizacji polityki gospodarczej Czech.
W okresie 25 lat naszej transformacji jesteśmy także świadkami stopniowego zanikania dyskusji ekonomicznej na temat polskiej polityki gospodarczej. Przeglądając bieżącą prasę, odnosimy wrażenie, że jedynymi wyzwaniami pod adresem naszego rozwoju gospodarczego są 500-złotowe zasiłki dla dzieci i obniżenie wieku emerytalnego. Czasami dodaje się coś na temat naszych sukcesów i nieco wyższego tempa wzrostu gospodarczego (zielona wyspa) w porównaniu z innymi krajami członkowskimi UE, zapominając przy tym, że „rewelacyjne” tempo wzrostu gospodarczego na poziomie 3 proc. PKB rocznie (przy niewiele niższym tempie wzrostu innych bogatszych krajów) oznacza w wielkościach bezwzględnych dalsze powiększanie się naszej luki rozwojowej. Żeby mówić o rzeczywistym przełamywaniu opóźnienia i wychodzeniu z „pułapki średniego rozwoju”, Polska musiałaby przez najbliższe kilkanaście lat odnotowywać wzrost PKB dwukrotnie wyższy od naszego bogatego sąsiada. W kwestii tej nie ma żadnej poważnej dyskusji w polskich mediach. O gospodarce rozmawiają (a raczej się kłócą) dość słabo przygotowani merytorycznie politycy, posiłkując się wątpliwymi danymi statystycznymi (np. odnośnie do współczynnika Giniego) oraz opiniami często przypadkowych doradców biznesowych i bankowych. Zaś cała dyskusja jest wyjątkowo jałowa.
Faktem jest, że wraz z przyjęciem konsensusu waszyngtońskiego w 1990 r. (a potem wejściem do Unii Europejskiej) kolejne ekipy polityczne nie widziały potrzeby poważniejszej debaty ekonomicznej, ponieważ model neoliberalny miał generować rozwój gospodarczy niejako automatycznie (pamiętamy słynną wypowiedź ówczesnego ministra przemysłu pana Syryjczyka „Nasza strategia polega na braku strategii”). Jedynym warunkiem było wprowadzenie podstawowych zasad konsensu, czyli: prywatyzacji, deregulacji, liberalizacji, otwartości na kapitał zagraniczny i utrzymaniu minimalnej inflacji. Mówiąc językiem znanego przywódcy kubańskiego, było to coś w rodzaju „kapitalizm – tak, socjalizm – nie”. Koniec kropka. Reszta zrobi się sama, a dokładniej miał to zrobić wolny rynek.
Co ciekawe, w wielu krajach średnio rozwiniętych (m.in. w Brazylii, Chile, Argentynie, Meksyku, na Tajwanie i innych) intensywna dyskusja na temat dróg rozwoju tych państw trwa nieprzerwanie od wielu dziesięcioleci pomimo działania gospodarki rynkowej i wdrażania tych samych zasad konsensusu waszyngtońskiego. Do dzisiaj bowiem ekonomiści na świecie nie mają jednolitych poglądów odnośnie do tak zasadniczych kwestii, jak: metody zmniejszania ubóstwa i rozpiętości dochodowych, metody przyspieszenia tempa wzrostu gospodarczego, rola państwa w inicjowaniu procesów rozwojowych (czy interwencjonizm z góry na dół, czy większa rola liberalnych wyborów indywidualnych za cenę rosnącego rozwarstwienia), rola czynnika politycznego w rozwoju, metody mobilizowania społecznego poparcia dla rozwoju kapitału społecznego, tworzenie właściwych instytucji finansowych, polityka kursu walutowego, cele inflacyjne, rola kapitału zagranicznego itd.
Poza pisaniem artykułów w różnej maści wydawnictwach ekonomiści polscy prawie nie dyskutują tych spraw publicznie na szerszym forum (oczywiście zdarzają się ciekawe debaty na różnych lokalnych konferencjach). Ekonomistów angażujących się w fundamentalne spory o ustrojową politykę gospodarczą jest bardzo niewielu. Po prostu nie ma polemiki odnośnie do kwestii ustrojowych. Od czasu do czasu słychać w tych sprawach zatroskany głos prezesa NBP prof. Marka Belki, czasami wypowie się ktoś inny znaczący i na tym koniec. W mediach dominują opinie praktyków biznesu. Tymczasem interesy biznesu nie zawsze idą w parze z interesami państwa. Przykładowo interesy KGHM czy Orlenu są zasadniczo odmienne od interesów polskiego fiskusa. Innymi słowy, biznes szuka zysków, a nie przejmuje się rozwojem gospodarczym kraju jako całości. Oczywiście biznes – we własnym interesie – oczekuje lepszej infrastruktury, lepszych efektów zewnętrznych i niższych kosztów transakcyjnych.
Nauki ekonomiczne nigdy nie miały szczęścia do polskiej inteligencji, która częstokroć uważała ekonomię za naukę niższej rangi, gorszą od nauk ścisłych operujących hermetycznym zestawem narzędzi. Inną sprawą jest to, czy w dobie globalizacji nauki ekonomiczne rzeczywiście nadążają za szybkimi wydarzeniami gospodarczymi i finansowymi na świecie. Jak wiadomo, kryzys finansowy w USA przewidział tylko amerykański ekonomista Nouriel Roubini za pomocą metod historycznych, a nie ilościowych, co było niewątpliwie dużym zaskoczeniem dla zmatematyzowanych ekonomistów amerykańskich.
Po drugiej wojnie światowej problemami rozwoju gospodarczego zajmowała się ekonomia rozwoju, która zakładała aktywną rolę państwa i dopuszczała istnienie „zniekształconego” systemu cen (ze względów społecznych). Ekonomia ta powstała pod koniec lat czterdziestych, próbując stawić czoła problemom pogłębiającego się podziału świata na bogatych i biednych. Ekonomia ta zyskała miano oddzielnej dyscypliny ekonomii w latach pięćdziesiątych, ale większe zainteresowanie tą problematyką odnotowano dopiero w połowie lat siedemdziesiątych XX wieku.
Od początku ostatniej dekady poprzedniego wieku ekonomia rozwoju przeżywa nowy okres w kontekście powszechnego wprowadzania rozwiązań neoliberalnych, globalizacji, kolejnych kryzysów finansowych. Na ocenę skuteczności ekonomii rozwoju w ostatnich dwudziestu latach w dużym stopniu wpływa ocena samego konsensusu waszyngtońskiego, który nie uwzględnił wielu uwarunkowań rozwoju, w tym przede wszystkim tych o charakterze kulturowym i instytucjonalnym.
Warto przypomnieć, że tegoroczną Nagrodę Nobla w dziedzinie ekonomii otrzymał Brytyjczyk Angus Deaton za wkład do ekonomii rozwoju, która w opinii części ekonomistów jest dość kontrowersyjnym obszarem nauk ekonomicznych. Oponenci – nie bez racji – podkreślają, że istotą i ostatecznym celem ekonomii jako nauki jest przecież poszukiwanie dróg poprawy poziomu życia, a zatem wyodrębnianie ekonomii rozwoju jako szkoły nie ma uzasadnienia. Co więcej, już przed dwustu laty Malthus pisał, że przedmiotem dociekań ekonomii są właśnie przyczyny bogactwa i nędzy narodów. Ekonomia rozwoju w rzeczywistości nie stanowi jednorodnego nurtu. Tak zwany paradygmat rozwoju, to zbiór wielu, nie zawsze ze sobą zgodnych, idei na temat przyczyn ubóstwa i zacofania gospodarczego. Przed laty zainteresowanie badaczy w ramach tego paradygmatu skupiało się na krajach Afryki, Azji i Ameryki Łacińskiej. Dziś ekonomię rozwoju uważa się za dziedzinę bardziej uniwersalną. Deaton nie jest pierwszym ekonomistą rozwoju wyróżnionym tą prestiżową nagrodą. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych otrzymali ją Brytyjczyk Arthur Lewis, Amerykanie Theodore Schultz i Simon Kuznets (dorobek tego ostatniego pośrednio dotyczył rozwoju), Szwed Gunnar Myrdal, a ostatnio (1998) Hindus Amartya Krishna Sen. Trzeba też wymienić laureata Pokojowej Nagrody Nobla w 2006 r., przedstawiciela Bangladeszu Muhammada Yunusa, który wdrożył w swoim kraju program banków dla ubogich.
Brak angażowania się polskich ekonomistów w kluczowe dla naszej przyszłości sprawy rozwoju wynika z kilku przyczyn. Po pierwsze, skoro model neoliberalny i członkostwo w Unii Europejskiej „załatwiają” sprawę naszego rozwoju to środowiska polityczne uważają sprawę za rozwiązaną. Po drugie, samo środowisko ekonomistów, zubożonych i zabieganych w poszukiwaniu dodatkowych zarobków, nie odczuwa takiej potrzeby angażowania się w dyskusję. Po trzecie, media i kręgi dziennikarskie – często pozbawione głębszej wiedzy ekonomicznej – zwracają się po porady raczej do praktyków niż do teoretyków ekonomii. Po czwarte, NCN dysponuje tak małymi środkami na prawdziwe projekty i analizy ekonomiczne, że tylko markuje zainteresowanie jakimiś „rozwojowymi” projektami badawczymi. Taka sytuacja nie występuje w wielu krajach Ameryki Południowej, gdzie współpraca między nauką i praktyką jest bardzo widoczna, a w mediach toczy się ożywiona i krytyczna dyskusja o negatywnych skutkach społecznych neoliberalizmu. Jest to nowy postneoliberalny nurt myślenia, w którym społeczeństwo domaga się od państwa uaktywnienia jego roli w gospodarce rynkowej. ©?