Media ekscytują się tym, kto będzie na pierwszym miejscu na liście wyborczej i skąd będzie startował, ale niestety oglądamy pokaz w wykonaniu kompletnie przeciętnych aktorów, z nielicznymi wyjątkami, a wyjątki są na ogół tępione.
Obawa przed przeciętniactwem, miernotą powodowała wszystkimi wybitnymi teoretykami demokracji już w XIX w. Oczywiście i przed czasami demokracji było wielu marnych polityków czy ludzi po prostu głupich, chociaż byli królami. Był jakiś powód, że sprawowali władzę, legitymizacja nie wynikała z ich talentów politycznych. Politycy w demokracji (nie tylko polskiej) są wybierani teoretycznie jako nasi kompetentni przedstawiciele. I – pozostawiając na boku zasadnicze wątpliwości odnośnie do funkcjonowania idei reprezentacji – jesteśmy skazani na spektakl z doprawdy marnego teatru.
Ponieważ przez kilkanaście lat kierowałem sporą instytucją (wydziałem na uniwersytecie), nauczyłem się odróżniać mało inteligentnych, średnio inteligentnych i wybitnie inteligentnych pracowników. Także studentów. Kiedy więc patrzę na nieustający pokaz mody politycznej, najczęściej widzę mało inteligentnych. W rezultacie treningu nabrali zdolności do mówienia na każdy temat. Bardzo często plotą po prostu głupstwa, a ich domniemana wiedza na temat świata jest nikła. Kiedy zaczynają przytaczać liczby, w kieszeni otwiera mi się nóż szwajcarski. Gotowość do mówienia rzeczy dowolnych na każdy temat: „Polska ma najwięcej studentów w Europie”, „Polska ma najmniej studentów” (obie te wypowiedzi usłyszałem jednego dnia) przypomina marny egzamin ustny. Obrotny kandydat wie, że najlepiej jest coś mówić, ale ponieważ nie wie co, więc mówi cokolwiek.
Przecież nie można siedzieć z kolegą z przeciwnej partii w studiu i odpowiadać na pytania dziennikarza „nie wiem”, „nie mam zdania”, „nie słyszałem o tym”. Trzeba coś mówić i mieć zdanie. A ponieważ jest się tępakiem, zarówno pod względem inteligencji, jak i wykształcenia, więc się mówi cokolwiek. Starsi są milleropodobni, młodsi – ziobropodobni. Jedni i drudzy nie zdradzają ani śladu talentu, wdzięku, błyskotliwości, nie wspominając już o charyzmie.
Niemądre narzekania, tak w demokracji musi być – odpowiedzą mi krytycy. Owszem, zapewne musi. Jednak z tego właśnie powodu akurat w demokracji nasi przedstawiciele nie powinni sądzić, że dysponują własną inteligencją i rozumem oraz wybitną wiedzą czy – co skandaliczne – sumieniem, i debatować na temat spraw, na których nie mogą się znać. Taki horrendalny spektakl odbył się w Senacie przy sprawie in vitro, ale mylimy się, sądząc, że to wyjątek. Po prostu inne sprawy nas nie interesują i nikt o nich nie pisze, np. o tym, jak posłowie odpowiedniej komisji rozważali, co to jest drzewo. Czy drzewo musi mieć jeden pień, czy może mieć dwa?
W dawnych czasach ludzie głupi, wyjąwszy dziedzicznych monarchów, uważali głupotę za rzecz wstydliwą. Potem przyszły czasy politycznego postmodernizmu. Wmówiono nam, że każdy może być malarzem, że malarstwo to forma ekspresji naszej osobowości. I na tej samej zasadzie uznano, że każdy może być politykiem. W wielu innych środowiskach, najczęściej z dużymi trudnościami, stopniowo eliminuje się ludzi głupich. Dla dobra firmy czy uczelni, dla zdrowia psychicznego kolegów, czasem z powodów pryncypialnych. Czy doprawdy taka selekcja nie mogłaby zostać przeprowadzona wśród polityków, czy nie jest to obowiązkiem mediów? Z jakiej racji dziennikarz wysłuchuje głupstw i obawia się nazwać rzecz po imieniu? Czyżby przeciętność i miernota ogarniały coraz szersze środowiska?