Opowieść o moralnym starciu elit i społeczeństwa jest fałszywa. I to nie dlatego, że te pierwsze są fajne.
Kto czytał, ten pamięta, że Podróżnik w „Wehikule czasu” H.G. Wellsa dociera do Anno Domini 802 701. Ewolucja zdążyła podzielić nasz gatunek na dwa: na powierzchni żyją eteryczni i piękni Eloje, a pod ziemią, w czarnych ciemnościach, przerażający ludzie-zwierzęta – Morlokowie.
Hipoteza Podróżnika jest następująca: Eloje są potomkami arystokracji, klasy wyższej, elity. Nauka wypleniła w nich choroby i strach; dni spędzają na jedzeniu owoców, tańcu i ogólnym snuciu się. Są, owszem, ładni (Wells pisze: „[Ich aparycja] przywodziła na myśl urodę gruźlików – ową piękność wynikającą z gorączki i wyczerpania, o której tak wiele się słyszy”), ale zdegenerowani dobrobytem. Nie ma wśród nich społecznych więzi, ciekawości, namiętności; nie przywiązują się do innych, nie pomagają sobie wzajemnie, nie mają wspólnych celów. Obywatelskość w tej grupie, rzec można, nie istnieje. Morlokowie zaś to zmutowane dzieci robotników, głównie górników i innego podziemnego proletariatu. Wiedzeni pradawnym impulsem wciąż obsługują Elojów, na przykład robiąc im sandały – ale głównie wypełzają pod osłoną nocy po to, by ich pożerać. Jest to, rzec by się chciało, niezbyt optymistyczna wizja przyszłości.
Przyszłość nad Wisłą
Wells krytykuje i Elojów, i Morloków – u nas tymczasem trwa jedynie moralna krytyka elit. Jeśli wierzyć publicystom próbującym nadać sens wynikom wyborów prezydenckich w Polsce, to przyszłość już nadeszła (The future is already here!), z tym że Wells po prostu w kilku kwestiach się pomylił. Wedle tej opowieści jesteśmy już, owszem, podzieleni na dwa osobne gatunki – elitę i resztę – ale to ta pierwsza skupia w sobie całość złych cech, przez Wellsa rozdzielonych po równo na dwie grupy. Nasza elita, jak jego Eloje, jest zdegenerowana dobrobytem, pozbawiona obywatelskości; tańcuje w deszczu ośmiorniczek i drogich zegarków, śmiejąc się z pracy za 6 tys. zł. Nie interesuje jej państwo, za nic ma sobie niedolę Zwykłego Człowieka, jest apatyczna w kwestiach społecznych. Ale ta niefrasobliwość bynajmniej nie czyni naszych Elojów pięknymi. Ba, wyglądają oni tak naprawdę gorzej niż Wellsowscy Morlokowie. Tak jak oni są sprytni, nieufni, krwiożerczy, zdolni do wszystkiego, byle jeszcze bardziej napchać sobie brzuchy. To oni żywią się ciałami podziemnych nie-elit, czyli prekariatu i budżetówki – może jeszcze nie dosłownie, ale na pewno metaforycznie, poprzez niefrasobliwe korzystanie ze stopniowo mordujących je mechanizmów („To już nie s...y, to mordercy!” – piszą o bankowcach internauci pod artykułem o samobójstwie frankowca). Upadek moralny naszych elit jest więc podwójny: z jednej strony pięknoduchostwo, niefrasobliwość i ślepota – z drugiej pewnego rodzaju zezwierzęcenie i (symboliczny) kanibalizm.
Tak pisze się dziś o elitach. A jak w tej narracji wygląda nasza klasa uciśniona? Polscy Morlokowie jako grupa są wciąż jeszcze enigmą. Wiadomo o nich, że są ładniejsi niż u Wellsa, w publicystyce reprezentowani coraz rzadziej przez górników i pielęgniarki, a częściej przez wykształcony i młody miejski prekariat. To grupa zróżnicowana, ale na pewno można o nich powiedzieć jedną rzecz: są na elity wkurzeni. Ich wkurzenie jest słuszne i ma charakter moralny. Ich cierpliwość się kończy. Muszą wyjść na powierzchnię, przemówić, pokonać Elojów, by szkodliwy paradygmat neoliberalny został zastąpiony przez etykę opieki, ideały wspólnotowe, pragnienie sprawiedliwości społecznej. To ich oburzenie wywołało z ciemności Kukiza i wprowadziło Dudę do Pałacu Prezydenckiego. To ono wstrząsnęło sceną polityczną, delegitymizując władzę, tak polityczną, jak i ekonomiczną. Przewrót, który kipi i buzuje, który ma nastąpić, jest polityczną niewiadomą – ale na pewno będzie przewrotem moralnym.
Sądzę, że opowieść o moralnym starciu klas jest fałszywa. Nie dlatego, że polskie elity są tak naprawdę fajne i sympatyczne. Przeciwnie, zaliczane do nich grupy rzeczywiście często bywają, jak pisał na przykład Jacek Żakowski, „straszne”, „społecznie niedorozwinięte”, „emocjonalnie prymitywne jak stułbia”. Kupują land rovery, zamiast płacić w Polsce podatki, zamykają się za domofonami, nie przychodzą na zebrania spółdzielni – żeby wymienić tylko ich grzechy najdrobniejsze, zmilczając na moment nadużycia władzy i ubóstwo duchowe. Ale wbrew mitowi, który właśnie się pisze, nie żyjemy w świecie, w którym Eloje są potworami, a Morlokowie niosą duchowe odkupienie. Żyjemy natomiast w kraju, który ogólnie rzecz biorąc, charakteryzuje dysfunkcja moralna, fundamentalne niezrozumienie idei sprawiedliwości społecznej i głęboki rozkład zaufania, który niszczy poczucie odpowiedzialności za drugiego. Problem ten toczy duszę wszystkich klas i jest po prostu bardziej widoczny na górze. Przyszłość bowiem jeszcze nie nadeszła – w Polsce wciąż jest tylko jeden gatunek człowieka i nie jest on jakoś szczególnie piękny.
Anatomia polskiego Eloja
Kogo w tym momencie polskiej historii tak dokładnie mają na myśli krytycy elity, nie zawsze jest do końca jasne, ale spróbujmy się temu przyjrzeć, żeby zobaczyć to zło z bliska. Włoski socjolog i ekonomista Vilfredo Pareto definiował elity jako te grupy, które mają najwięcej czegoś – pod warunkiem że to coś jest w jakimś sensie kluczowe dla jakiejś społecznej działalności. Niegdyś, obok władzy, tym „czymś” była na przykład przynależność do inteligencji; dzisiaj częściej w opisie elity mowa przede wszystkim o czynnikach ekonomicznych. Co ważne, pojęcie elity się egalitaryzuje – nie trzeba już wcale być na liście „Forbesa”, żeby się załapać. Najważniejsza jest stałość – pewność jutra, przekonania, że z dnia na dzień nie wyląduje się na bruku. To poczucie może mieć wiele źródeł – niezależny majątek, kapitał społeczny, stabilną opiekę państwa. Najistotniejsza jest tu jednak umowa o pracę. Oczywiście nie tylko umową elita żyje – mimo względnej egalitaryzacji, żeby elitą być, trzeba mieć tę umowę na dużo więcej zer niż przeciętny Wiśniewski. I jakieś zapasy w nieruchomościach czy na koncie. Ładne mieszkanie, najlepiej apartament. I dobry samochód, na pewno lepszy niż toyota auris. Trzeba mieszkać w mieście, być nieźle wykształconym, znać tego i owego; dobrze jest posyłać dzieci do prywatnych szkół, mieć nianię i osobę sprzątającą.
Kryteria przynależności do elity są rzecz jasna nieco ruchome: komu zbywa na koncie, może jakoś nadrobić doktoratem; wysoka pozycja w strukturach władzy zwykle awansuje delikwenta do elity, choćby ten nawet skończył podstawówkę i trzymał pieniądze w skarpecie. Ale kwintesencją polskiej „elitarności”, tak jak się przedstawia ją dziś w mediach, nie jest raczej spokojny leming z Wilanowa w fajnym aucie, nie jest nią tym bardziej porządny dyrektor w Ministerstwie Zdrowia czy nawet profesor uniwersytetu. Elita, po upadku inteligencji, przy zapaści merytokracji i wybuchu konsumpcji – a może w antycypacji jakiejś małej rewolucji – zaczyna bowiem być definiowana przez moralne braki w emocjonalności: poprzez arogancję.
Definiowanie elity przez naddatek zasobów przy jednoczesnych brakach moralnych stało się w tej chwili tak powszechne, że mało kto się już do elity w ogóle przyznaje. Od pewnego czasu pytam wszelkich krewnych, znajomych i przypadkowo napotkanych, czy czują się elitą – otóż nie. Nikt. Nada. „Może mam dziecko w prywatnej szkole – mówi jeden – ale pracuję raczej na zlecenia”. „Nie jestem elitą, bo teraz nawet wysoko w korporacji nie ma pewności jutra”. „Jestem normalnym człowiekiem”. „Jaka tam elita, jestem co prawda wykładowcą, ale muszę dorabiać na boku”. „Może zarabiam dużo, pracuję w strukturach władzy, chodzę do Lux Medu, ale... ale jestem tak naprawdę słoikiem!” – rzucił jeden rozmówca w desperacji, co mnie ucieszyło, bo i ja słoik, a więc też mam pewną furtkę. Inni naturalni członkowie elity, mocno wykształceni miastowi z majątkami negują swoją elitarność, nerwowo agitując na rzecz partii Razem czy wypowiadając się ze smutkiem o jakże fatalnym stanie polskiej lewicowości.
Kim jest ten arogant, twarz polskiej elity, którym wszyscy tak bardzo nie chcemy być? Arogant może być u władzy i wyśmiewać tych, którzy pracują za marne pieniądze. Arogant może pić szampana u Sowy za kasę, która wystarczyłaby wielodzietnej rodzinie na dwa tygodnie życia. Arogant może być celebrytą, który źle traktuje zarabiającego dwa procent tego co on szatniarza. Ale jakoś tak się utarło, że najbardziej charakterystyczny arogant to jeżdżący lexusem czy bmw członek zarządu w miarę dużej firmy, a najlepiej banku.
To on, rozparty w wielkim aucie, jest winny. Skrycie (lub otwarcie) pogardza innymi kierowcami. Przekonany o własnej wyższości zaczyna zajmować coraz więcej miejsca na pasie. Lobbuje za przepisami, które faworyzują BMW. Wprowadza podatek od małych kółek, wykańczając Cinquecento. A najgorsze jest to, że ogromne auto z napędem na pięć kół, siedmioma drzwiami i lodówką na szampana jest mu potrzebne jak dziura w moście. Konsumpcyjnie nastawieni Eloje znad Wisły są bowiem w tej opowieści jak smok – smok, który sam swojego złota przecież nie zje, ale musi je mieć, musi na nim siedzieć, przesuwać łapą złote puchary, wypuszczać z nosa dumne obłoczki dymu. Niech widzą go inne smoki, niech mu zazdroszczą, chociaż nasz smok ich wcale nie lubi, przeciwnie, chce by sczezły, oddawszy mu najpierw swoje skarby. Naród więc wyciąga do tego aroganckiego, samolubnego smoka oskarżycielski palec, mówi mane, tekel, fares i ogłasza, że jest czas na moralną odnowę, na altruizm, braterstwo i sprawiedliwość. Powstający prekariat, reprezentowany przez nowe porządki polityczne, nie jest w tym micie słusznie domagającą się swoich praw grupą interesu, ale świętym Jerzym.
Potwór w duszy
Raz jeszcze trzeba zaznaczyć, że diagnoza ta jest, ogólnie rzecz biorąc, prawdziwa. W polityce co prawda zdarzają się wciąż Kuronie, bywa, że na uczelniach goszczą dziedzice Kotarbińskiego i Leśniewskiego, książki wciąż piszą duchowi dłużnicy Gombrowicza. Są wrażliwi przedsiębiorcy, odpowiedzialni szefowie firm, rzetelni prawnicy. Ale gros grupy, która wygrywa w grę, jaką serwuje nam dziś system polityczny, faktycznie grzeszy arogancją i ślepym egoizmem, nie ma za grosz społecznej wrażliwości. Konsumpcja, ta okropna pułapka awansu, jest bowiem szalenie wciągająca. Zawsze można przecież kupić kolejny zegarek czy kolejny dom; toyotę można zamienić na land rovera, a tego na bentleya czy ferrari. Zawsze można usiąść na jeszcze większej kupie złota i ziać ogniem, jak się kto tylko zbliży do domofonu. Wciągniętymi w konsumpcję dóbr więc na zawsze rządzi poczucie braku; nigdy nie ma dla nich dóbr „nadprogramowych” w postaci czasu, energii czy pieniędzy, które można zainwestować w cele znajdujące się nieco dalej od czubka osobistego nosa. To właśnie jest problem z tak definiowanymi elitami.
Nasze elity mają jednak krótki rodowód. Komunizm dość skutecznie odciął nas od ciągłości majątków. Transformacja odrzuciła wartości, które czyniły prawdziwą elitę z inteligencji – fragmentaryzacja społeczna i urynkowienie kultury sprawiły, że pedagogiczna rola intelektualistów, którzy tłumaczyli narodowi historię i nadawali jej meandrom symboliczny sens, się wyczerpała; intelektualiści musieli odnaleźć się w hedonistycznym modelu konsumpcji kultury, na zawsze tracąc swój status przewodników. Osieroceni duchowo, zostaliśmy sam na sam z kierowcą bmw, który z początku przecież siedział sobie na grzędzie obok nas, a teraz wdrapał się wyżej tylko dzięki temu, że dobrze grał w kapitalizm.
To osierocenie, tęsknota za przewodnictwem duchowym i potrzeba moralnego patronatu sprawiają, że winimy nieszczęsnego kierowcę za moralną miałkość. Wiemy przecież dobrze, że system, w jakim żyjemy, promuje jednostki niezależnie od walorów ich dusz, chyba że do takowych należy na przykład taki nowoczesny twór jak „przebojowość”. Wiemy też, że sami, dochrapawszy się aurisa, tęsknilibyśmy za bentleyem. Znane są nam z autopsji przyrodzone własności gatunku homo sapiens, na przykład taka, że jego przedstawiciele dbają bardziej o siebie niż o innych. Niezbyt dobrze rozumiemy faktyczną funkcję wartości politycznych – jeśli głosujemy w imię sprawiedliwości społecznej, to z rzadka tylko mamy przed oczami sposób, w jaki wartość ta przyczyni się do ogólnego dobrobytu, chodzi nam raczej o to, że to przecież nas właśnie traktuje się niesprawiedliwie (widać to choćby w tym, że argumenty redystrybucyjne domagające się pomocy są równie chwytliwe u tzw. nowych wyborców jak argumenty Korwina, który krzyczy: „Wara od mojego!”). Wykluczenie najbardziej nas boli, gdy to nas wykluczają. Nie ufamy instytucjom państwowym i jeśli dostalibyśmy nagle kupę forsy, to niechętnie wspomoglibyśmy je w postaci podatków, broniąc się zapewne tezami o ich dysfunkcji i panującym w nich ogólnym złodziejstwie. A nade wszystko nie ufamy innym, nie czujemy się braćmi spotkanych w tramwaju współpasażerów, nie kochamy współobywatela, patrzymy nań z góry i zarazem boimy się go. Chcemy raczej, by się odczepił i pilnował własnego nosa, jako i my pilnujemy, bo nie wiadomo, co mu strzeli do łba – CBOS donosi, że nieufność do osób spoza najbliższego otoczenia systematycznie rośnie; w ostatnich latach grupa deklarująca radykalną nieufność do uogólnionych innych zwiększyła się z 19 do 25 proc. Innymi słowy, mamy – jako mętnie pojęty ogół – wszelkie predyspozycje, żeby wskoczyć do bmw, zamknąć drzwi i trąbić na cinquecento.
Ale to elity nas oburzają. I być może ich moralne przewiny bolą nas nawet bardziej przez to, że są potencjalnie naszym własnym grzechem. Oto targające polską duszę demony fragmentaryzacji społecznej, podszytego strachem przed innymi egoizmu i czającej się w głębinach narodowego charakteru pogardy wznieciły przed nami potwora w postaci wynaturzonych, nadwiślańskich Elojów, których winą dodatkową, niewybaczalną, jest to, że moglibyśmy nimi być, że w pewnym sensie jakoś nimi jesteśmy. Konsumpcjonistyczne i aroganckie postaci wzbudzają w nas moralne oburzenie, ale też i podświadome poczucie winy, płynące z tego, że widzimy w sobie możliwość podobnych upadków. Bunt przeciw elitom, jakiego jesteśmy świadkami, jest w pewnym sensie podobny do buntu dziecka przeciwko rodzicom, bo to oni symbolizują nasze lęki o nietrafną, godną potępienia tożsamość. A osierocenie przez „prawdziwe” elity, o którym była mowa, ciągła potrzeba kulturowo-historyczno-moralnego przewodnictwa (pisała o nim Hanna Palska) sprawia, że chcemy, by ten kierowca bmw, który jest przecież takim samym gościem jak my, stanął na wysokości zadania, przekroczył naszą moralną niedoskonałość i okazał się strażnikiem moralnej jakości, o której marzymy w sobie. „Z wielką władzą przychodzi wielka odpowiedzialność” – chciałoby się wykrzyczeć do członka elity, cytując wujka pewnego superbohatera. No i prawda. To jemu, facetowi w superaucie świat dał wszystko, czego potrzeba, by wziąć się w garść, innym doskonałość moralną skutecznie utrudniając życiowymi przeszkodami. Ale to powiedzenie jest wielce na miejscu, bo wymóg doskonałości uzależnia od czegoś, czego nam – szczęście w nieszczęściu – właśnie brak. Jednocześnie więc oskarża jego, a nas usprawiedliwia.
Tak, elity są aroganckie, egoistyczne i ślepe. Tak, powinny być doskonalsze niż inni: dobrobyt daje szansę na dobro, a nędza czy brak stabilności ją odbierają. Domagajmy się tego, by awans społeczny budził moralną świadomość, krzyczmy na arogantów, trąbmy na bmw. Ale musimy pamiętać, że reorganizacja polityczna, której jesteśmy świadkami, to nie jest bynajmniej manichejska opowieść o walce dobra ze złem. To przede wszystkim opowieść o walce z własnymi demonami. Wszyscy jesteśmy bowiem Morlokami, wszyscy jesteśmy potencjalnym koszmarem kapitalizmu.
Trybik i mechanizm
Kluczem do odnowy moralnej nie jest więc może wymiana elit tu i teraz, ale edukacja moralna, żmudna nauka wzajemnego zaufania, stopniowe kształtowanie obywatelskości. Musimy wytworzyć w naszym społeczeństwie nawyk moralnej podmiotowości, który sprawi, że nawet po społecznym awansie nie będziemy bezrefleksyjnie przyjmować stylu życia nowych elit. To projekt na pokolenia – ale na szczęście sprawiedliwość społeczna nie musi czekać na moralny przewrót.
Sprawiedliwy system nie jest bowiem tym samym, co czystość dusz jego uczestników. Szachy, w których zawsze wygrywają białe, to gra niesprawiedliwa – ale gracz białymi może być całkiem w porządku. Typowy rzut monetą jest sprawiedliwy, nawet jeśli wygra weń największy podlec i świnia. Oczywiście moralna jakość graczy ma na system wpływ: cnotliwi mogą niesprawiedliwy system potępiać i próbować go zmieniać; gracze źli mogą się nim delektować i bez wyrzutów sumienia zeń korzystać. Dobre systemy wpływają też na graczy, ułatwiając im cnotę, a złe korumpują – ale nie zmienia to faktu, że ludzie i gra to sprawy w dużym stopniu odrębne i odrębnie trzeba się za nie zabierać. U nas tymczasem mówi się dziś o wiele gorzej o elitach niż o produkującym je neoliberalizmie; potępianie niesprawiedliwego systemu zostało w dużej mierze zastąpione przez moralną pogardę dla jego wygranych. Problem polityczny przedefiniowaliśmy jako wojnę o moralną czystość, narracja zmagań dobra ze złem zaczęła nam przekłamywać problem nierówności społecznych w Polsce. Wydaje się, że nie prawo tu pomoże, ale Inkwizycja.
Nie musimy jednak czekać, aż wszyscy zostaniemy Chrystusami, by zwalczać nierówności społeczne i ulepszać byt tych, którzy mają najgorzej. Na razie mniej ważne, kto jest dobry, a kto zły. Najważniejsze, by zarządzać i diabłami, i świętymi tak, żeby nikt nikogo nie zadźgał widłami czy nie zdzielił aureolą — i żeby obie strony, niezależnie od piekielnej czy niebiańskiej afiliacji, dostały to, co im się sprawiedliwie należy. Zamiast palić na stosie zjadaczy ośmiorniczek, starajmy się najpierw stworzyć lepszą grę, grę, w którą każdy ma szansę wygrać. A ta gra może, w perspektywie czasu, zmienić nasze nawyki i uczynić nas lepszymi ludźmi. I kiedyś wszyscy będziemy Elojami, tylko takimi z większą werwą i mocnym poczuciem braterstwa.
Tak, elity są aroganckie, egoistyczne i ślepe. Tak, powinny być doskonalsze niż inni. Ale reorganizacja polityczna, której jesteśmy świadkami, to nie jest manichejska opowieść o walce dobra ze złem. To opowieść o walce z własnymi demonami