Powyborcza Polska jest inna. Jest – primo – lepiej przeanalizowana. Jednak mimo szczerej i gorącej wymiany myśli nie sposób ukryć pewnego niedosytu w związku z przyczynkarskim i rozdrobnionym charakterem tych analiz. Zebranie i połączenie wszystkich obserwacji staje się coraz bardziej palącą potrzebą.
Punkt główny: dużo wyborczych głosów było spowodowanych frustracją i niezadowoleniem. Wielu, zbyt wielu, skupiło się wokół zwykłego negatywizmu. Słusznie się więc podnosi kwestię legitymizacji owych nastrojów. Czy w młodej, niestabilnej demokracji takie skupienie hejtu może wyjść na zdrowie? Czy niezadowolenia nie powinno się jakoś (w ramach procedur) rozsądnie miarkować? Zwróćmy uwagę, że są to głosy osób zupełnie przypadkowych, ledwie zorganizowanych i mamionych miałkimi symbolami. Czy kraj nie byłby szczęśliwszy, gdyby wprowadzić jakiś cenzus w tym obszarze – np. żeby skupić niezadowolonych, trzeba by się było legitymować co najmniej habilitacją? W uzasadnionych przypadkach można by dopuścić odstępstwa dla sędziów, dentystów i adwokatury, ale na litość, nic więcej! Stopniowanie awansu ma dobre wzorce, jak choćby rzymski cursus honorum i nie tylko. A gdy działacz miast pisać doktorat, zapiernicza na basie – co może z tego wyjść dla ludu?
Po drugie: szeroka opinia, od Rzepy aż po Krypol, przyznaje, że w zasadzie dwadzieścia parę procent głosujących to żywioł nieznany. Niezbyt doświadczony – jak świadczą badania – elektorat sprzeciwu (umownie i tylko dla potrzeb niniejszej analizy nazwijmy go „gówniarzami”) mógłby się w końcu pokusić o znajomości, jeśli nie w mniejszym czy dużym Pałacu, to chociaż w mediach internetowych. Śmieciówek tam wszak do woli, a i klipy muzyczne można sadzić co pół strony.
W licznych dyskusjach i wywiadach brzmi dezorientacja („Znasz kogoś, kto tak głosował? Bo ja nikogo. – Ja też nie, ale znam kogoś, kto zna, choć niezbyt blisko” – cyt. za „Krytyką Polityczną”, średnia wieku rozmówców ok. 30). Czy nie należałoby zabronić pewnych praktyk? W końcu, jeżeli ktoś chce mieszać ludziom w głowach, powinien co najmniej być znany w kręgach, inaczej wystawia się na wpływ spoza tych kręgów, co w dobie zamętu stanowi nie lada ryzyko.
Po trzecie: widać jasno, że głos protestu jest zasadniczo nieuświadomiony. Zwolennicy JOW-ów sami nie są pewni, czy lubią metodę Bordy, czy raczej system Condorceta, a już kompletnie nie wiedzą, do czego to wszystko wkrótce doprowadzi.
Tu pojawia się kolejna słabość komentatorów. Opisuje się buntowników na kształt biologiczno-społecznych efemeryd, a ich liderów równa do Palikota czy Leppera. Skracanie analogii do ostatnich dekad pokazuje pewną miałkość i może dać pole do zarzutów o wąskiej perspektywie analitycznej. Czy nie lepiej od razu przywołać rabację Szeli lub trafniej jeszcze: powstanie Spartakusa? Ruch miał profil równie nagły i nietrwały, z zasady niepiśmienny, a do dziś wątpi się powszechnie, czy byli to szczerzy zwolennicy republiki, czy za parę lat z uśmiechem witaliby Pierwszy Triumwirat. To porównanie zapewnia właściwy oddech i horyzont badawczy, a przy tym daje posmak prognostyczny co do gówniarskich perspektyw, jakiego niektórym studiom ad Kukizum dotąd brakowało.
Rodzimy bunt jest tedy rażąco niewyrobiony, słabo osadzony w realiach i nieuświadomiony. Liderów należałoby czym prędzej cywilizować – uświadomić, urealnić, a jeśli trzeba, to i osadzić. Gdy bowiem pod wpływem przejrzystych analiz przejrzą na oczy, to nawet taki ruch społeczny, pozbawiony zaplecza, cenzusu i think tanku, ma szanse jakoś się wpasować. Inaczej pozostaje tylko warstwa techniczna, w rodzaju haseł o zabraniu przywilejów, a to – przyznajmy – sprowadza piękną ideę buntu do karykatury.