Dla biznesu nie ma dobrego rozwiązania – zwycięstwo konserwatystów oznacza możliwość wyjścia kraju z Unii, laburzystów – wyższe podatki i brak odpowiedzialności fiskalnej
Na miesiąc przed wyborami parlamentarnymi w Wielkiej Brytanii łatwiej jest wytypować przegranych niż zwycięzcę. Wobec tego, że najprawdopodobniej żadna z partii nie uzyska bezwzględnej większości w Izbie Gmin, głównym przegranym będzie funt szterling, a zapewne także cała brytyjska gospodarka.
Według ostatnich sondaży przeprowadzonych przed czwartkową – jedyną w kampanii – telewizyjną debatą liderów siedmiu głównych partii politycznych, dwie największe, czyli konserwatyści Davida Camerona i Partia Pracy Eda Milibanda, miały niemal identyczne poparcie oscylujące na poziomie 35 proc. Ale to konserwatyści są w trendzie wzrostowym – bo jeszcze w zeszłym roku wyraźnie przegrywali w sondażach – i jeśli się on utrzyma, to mogą uzyskać lepszy wynik niż 36,1 proc. zdobyte w 2010 r. Byłoby to wydarzenie bez precedensu, bo jeszcze nigdy partia ubiegająca się o reelekcję nie uzyskała lepszego wyniku niż przy objęciu władzy. Ale to nie wystarczy, by samodzielnie rządzić. Przekładając poparcie na miejsca w parlamencie, konserwatyści powinni ich mieć 275–285, laburzyści – 270–280, czyli obu partiom sporo zabraknie do 323 faktycznie potrzebnych do bezwzględnej większości.
Perspektywa nierozstrzygniętych wyborów przyczynia się do słabnięcia brytyjskiej waluty. – Wszystkie znaki wskazują na deprecjację funta szterlinga. Tradycyjnie funt umacnia się, gdy spodziewane jest zwycięstwo konserwatystów, a osłabia się, gdy mają wygrać laburzyści. Tym razem to tak nie działa – mówi Bloombergowi Daragh Maher, analityk z banku HSBC. Nie działa z dwóch zasadniczych powodów. Po pierwsze, w odróżnieniu od 2010 r., gdy Wielka Brytania była w kryzysie i konserwatyści szybko się dogadali z Liberalnymi Demokratami w sprawie utworzenia koalicyjnego rządu, teraz takie rozmowy będą trudniejsze i mogą potrwać kilka tygodni. Wynika to ze słabych prognoz dla Liberalnych Demokratów, którzy stracą połowę posiadanych miejsc oraz pozycję trzeciej co do wielkości partii w parlamencie. Ich przyszły stan posiadania nie zapewni ani konserwatystom, ani laburzystom bezwzględnej większości, zatem rozwiązaniem może być albo dobranie do koalicji jeszcze jednego ugrupowania (konserwatyści mają znacznie mniejsze pole manewru), utworzenie rządu mniejszościowego lub stworzenie przez laburzystów rządu z poparciem Szkockiej Partii Narodowej, która chce oderwania północnej części wyspy. Z punktu widzenia gospodarki każde z tych rozwiązań jest niedobre, bo rząd, który powstanie, albo będzie słaby i niestabilny, albo będzie realizował bardzo lewicowy program.
Po drugie, nawet gdyby któraś z partii miała odnieść przekonujące zwycięstwo, nie uspokoiłoby to przedsiębiorców. Zarówno konserwatyści, jak i laburzyści mają w swoich programach zapowiedzi, które są zagrożeniem dla gospodarki. Konserwatyści są oczywiście partią lepiej widzianą przez biznes i nawet w zeszłym tygodniu ponad 100 szefów brytyjskich przedsiębiorstw opublikowało list popierający partię Camerona – w szczególności zapowiedź obniżenia podatku od przedsiębiorstw do 20 proc. – ale zarazem brytyjski premier obiecał, że w przypadku reelekcji najpóźniej w 2017 r. odbędzie się referendum na temat dalszego członkostwa w Unii Europejskiej. A biorąc pod uwagę, że reszta Unii jest największym partnerem handlowym Wielkiej Brytanii, jej wyjście ze wspólnoty będzie dla brytyjskiego biznesu niekorzystne. Laburzyści są tradycyjnie bardziej proeuropejscy i chcą pozostania w UE, ale sprzeciwiają się obniżeniu CIT, zamierzają przywrócić 50-proc. stawkę podatkową dla najlepiej zarabiających, zamrozić ceny energii i nie gwarantują tego, że będą dbać o redukcję deficytu budżetowego. – Trudno znaleźć dobre rozwiązanie dla rynku. Rządy laburzystów będą trudne dla biznesu i mogą być postrzegane jako nieodpowiedzialne fiskalnie. Gabinet zdominowany przez konserwatystów otworzy drogę do referendum w sprawie członkostwa w UE – napisał w komentarzu fundusz inwestycyjny BlackRock.
Pytanie brzmi też, czy ewentualna utrata władzy przez konserwatystów nie spowoduje, że ostatnie pięć lat wyrzeczeń nie pójdzie na marne. Prowadzona przez ministra finansów George’a Osborne’a polityka oszczędnościowa w przypadku Wielkiej Brytanii zadziałała – w zeszłym roku jej PKB wzrósł o 2,8 proc., co jest jednym z najlepszych wyników ze wszystkich krajów wysoko rozwiniętych, obecny poziom bezrobocia – 5,7 proc. – jest najniższym od sześciu lat i jednym z najniższym w całej Unii, zaś płace wzrosły w zeszłym roku o 1,6 proc. przy inflacji bliskiej zeru. Konserwatyści przekonują, że zadanie uzdrowienia gospodarki jest wykonane dopiero w połowie, gdyż problemem pozostaje wysoki poziom deficytu budżetowego i długu publicznego, i oddanie władzy w tym momencie w ręce laburzystów – albo, co jeszcze gorsze, koalicji laburzystów i szkockich nacjonalistów – oznaczać będzie katastrofę dla finansów publicznych. Zapowiedź Osborne’a złożona przy okazji przedstawiania w marcu projektu budżetu na nowy rok podatkowy, że można już zwolnić tempo oszczędzania, może jednak nie wystarczyć, by mógł wykonać drugą połowę zadania.
Za dwa lata referendum?
Majowe wybory w dużej mierze zdecydują o dalszym członkostwie Wielkiej Brytanii w UE. Pod naciskiem coraz liczniejszych eurosceptyków we własnej partii – oraz coraz bardziej eurosceptycznych nastrojów społecznych – David Cameron zapowiedział, że jeśli utrzyma się u władzy, najpóźniej w 2017 r. odbędzie się referendum na temat pozostania lub wyjścia kraju z Unii. Cameron nie chce, by Wielka Brytania z niej wychodziła, ale uważa, że zbyt dużo kompetencji zostało przekazanych Brukseli. Dlatego zamierza renegocjować warunki członkostwa i pod głosowanie poddać dopiero te nowe zasady, licząc, że zostaną poparte przez Brytyjczyków. Jeśli inne kraje UE nie zgodzą się na przyznanie Londynowi specjalnych warunków – co wymagałoby zmian w traktatach – pewnie skończy się wyjściem z UE.
Opozycyjna Partia Pracy jest za pozostaniem w Unii i przekonuje przedsiębiorców, że nie zorganizuje referendum. Ale jej lider Ed Miliband przyznał, że nie jest to żelazna obietnica i jeśli jako premier nie zdołałby zablokować transferu kompetencji na rzecz Brukseli, to takie głosowanie jest możliwe. Referendum chce coraz więcej członków Partii Pracy.