W 2014 r. na skutek działań Boko Haram zginęło 4,8 tys. osób, a starcia wojsk rządowych z bojownikami pochłonęły kolejnych 6,3 tys. Razem to ponad 11 tys. ofiar, a końca walk nie widać.
Walka z bojownikami z północno-wschodniej części kraju stanie się tematem numer jeden kampanii wyborczej przed zbliżającymi się wyborami prezydenckimi w Nigerii. Rozumie to walczący o reelekcję prezydent Goodluck Jonathan, który w noworocznym orędziu zapewniał, że walka z Boko Haram będzie dla niego absolutnym priorytetem. – Terroryści nie odniosą zwycięstwa i zostaną pokonani, a za popełnione okrucieństwa poniosą karę – grzmiał prezydent.
Nigeryjczykom zapewnienia Jonathana nie dodają otuchy. Nie padają zresztą po raz pierwszy. Tamtejsze władze już w maju 2013 r. ogłosiły stan wyjątkowy w trzech prowincjach w północno-wschodniej części kraju, najbardziej dotkniętych działaniami ekstremistów. Miało to ułatwić uporanie się z bojownikami. Tymczasem nic takiego się nie stało. Przeciwnie, sytuacja uległa znacznemu pogorszeniu. Do tego stopnia, że miniony rok był najbardziej krwawym w trwającym od 2009 r. konflikcie. Według Rady Stosunków Międzynarodowych, amerykańskiego think tanku, tylko w 2014 r. na skutek działań Boko Haram zginęło 4,8 tys. osób, a walki wojsk rządowych z bojownikami pochłonęły kolejnych 6,3 tys. Razem daje to ponad 11 tys. ofiar spośród 15 tys., jakie w ub.r. zginęły w zamachach organizowanych przez inne niż Boko Haram grupy. Oznacza to, że liczba ofiar cywilnych w Nigerii jest wyższa niż w Iraku po amerykańskiej inwazji w 2003 r.
Boko Haram powstało w 2002 r., choć niektórzy dopatrują się początków grupy w połowie lat 90. Nazwa jest złożeniem pochodzącego z lokalnego języka hausa słowa „boko”, które oznacza „edukację w zachodnim stylu” oraz arabskiego „haram”, które oznacza „zabroniony”, a w metaforycznym sensie – grzech. Chociaż więc nazwę ugrupowania tłumaczy się często jako „zachodnia edukacja jest zabroniona” lub „wszystko co złe pochodzi z Zachodu”, to sami bojownicy wolą nazywać się „oddanymi naukom proroka i dżihadowi”. Grupa, choć ideologicznie radykalna, do 2009 r. była raczej pokojowa. Do radykalizacji Boko Haram doprowadziły brutalne starcia z policją w połowie 2009 r., kiedy zginęło ok. 800 członków grupy, w tym jej założyciel Mohhamed Yusuf. Wtedy pałeczkę przejął jego zastępca, Abubakar Shekau, który zamienił organizację w sprawnie działającą maszynę terroru.
Według szacunków w szeregach Boko Haram jest obecnie ok. 15 tys. bojowników. Niektóre nigeryjskie źródła mówią nawet o 55 tys. bojowników. Grupa utrzymuje się z działalności przestępczej, w tym z przemytu. Lukratywne są też porwania. W kwietniu 2013 r. bojownicy zainkasowali 3,4 mln dol. za wypuszczenie porwanej dwa miesiące wcześniej siedmioosobowej francuskiej rodziny Moulin-Fournier. Z kolei w październiku ub.r. udało im się zarobić 600 tys. dol. za wypuszczenie żony wicepremiera Kamerunu Amadou Aliego.
Za uzyskane w ten sposób pieniądze grupa nabywa lepszą broń. O tym, że bojownicy nie walczą z armią rządową za pomocą starych kałasznikowów, niech świadczy fakt, że w grudniu nigeryjski sąd wojenny skazał 64 żołnierzy na śmierć za odmowę wykonania rozkazu walki z bojownikami. Sędziowie nie przejęli się ich tłumaczeniami, że nie zostali odpowiednio uzbrojeni do walki. To pokazuje też, że wojska rządowe nie mają woli walki w przedłużającym się konflikcie – o czym zresztą mówił publicznie w lutym Kashim Shettima, gubernator najbardziej dotkniętego działaniami grupy stanu Borno. – Bojownicy Boko Haram są lepiej uzbrojeni i mają wyższe morale niż nasze wojsko. W tej sytuacji pokonanie islamistów jest niemożliwe – mówił polityk.
Nigeria to kraj zamieszkany przez 174 mln ludzi z 350 grup etnicznych, w którym mówi się 250 językami. Nie brak tu podziałów, jednak najważniejszy z nich przebiega między chrześcijańskim południem a muzułmańską północą. Północ od dawna oskarża południe o to, że przywłaszcza sobie większość dochodów z ropy. W zawiłej strukturze nigeryjskiego klientelizmu trudno powiedzieć, kto ile sobie przywłaszcza, faktem natomiast jest, że na północy aż 70 proc. ludzi żyje za mniej niż 1,25 dol. dziennie, podczas gdy na południu odsetek ten wynosi 30 proc.
Wybory prezydenckie, które odbędą się w lutym, tylko spotęgują rywalizację dwóch części kraju. Urzędujący prezydent jest chrześcijaninem z południa, który doszedł do władzy po tym, jak zmarł jego poprzednik, muzułmanin Umaru Yar’Adua. Północ więc poczuła się oszukana, że „ich” człowieka zastępuje przedwcześnie przedstawiciel południa, łamiąc w ten sposób nieformalną zasadę rotacji na stanowisku prezydenta – raz chrześcijanin, raz muzułmanin. Jeśli wybory wygra Jonathan, możliwa jest eskalacja konfliktu. Notowania coraz bardziej sprzyjają jednak jego konkurentowi, muzułmaninowi i b. dyktatorowi gen. Muhammadu Buhariemu, który rządził krajem od grudnia 1983 do sierpnia 1985 r.
Prezydenta elekta czeka trudne zadanie rozwiązania problemu Boko Haram. Jednym ze scenariuszy jest utworzenie Ministerstwa ds. Północy, aby skoncentrować odpowiedzialność za rozwój regionu w jednym miejscu. Konieczny też będzie swego rodzaju Plan Marshalla dla tej części kraju. To wszystko oznacza jednak spore wydatki, a wraz z taniejącą ropą topnieją wpływy do nigeryjskiego budżetu, który w jednej trzeciej zależy od zysków z handlu tym surowcem. Dalsza inercja władz grozi utratą kontroli nad częścią kraju i może doprowadzić do rozlania się konfliktu na sąsiadów – Czad, Niger i Kamerun. Już dziś armia tego ostatniego kraju prowadzi regularne potyczki z bojownikami Boko Haram.
Nie tylko Boko Haram
Oprócz Boko Haram w Afryce aktywna jest somalijska Asz-Szabab, Al-Kaida Islamskiego Maghrebu w Mali, a także Ruch na rzecz Jedności i Dżihadu w Afryce Zachodniej. Pomniejsze znaczenie mają takie organizacje jak działająca na półwyspie Synaj Ansar Bajt al-Makdis czy ekstremiści z Ansar al-Szaria w Tunezji i Libii.
Walka z tymi organizacjami często przekracza możliwości państw afrykańskich. W efekcie dochodzi do zagranicznych interwencji, tak jak w przypadku Mali, gdzie w konflikt zaangażowali się Francuzi. Gdyby nie interwencja, dżihadystom najpewniej udałoby się oderwać część kraju. Francuzom w grudniu udało się zabić jednego z założycieli Ruchu na rzecz Jedności i Dżihadu, za którego Departament Stanu USA wyznaczył nagrodę w wysokości 5 mln dol.