Ukrainę przed szybką klęską ocaliły dwie rzeczy – bohaterscy obrońcy oraz rosyjska logistyka. W pierwszych dniach wojny kolumny pancerne agresora parły do przodu w stronę Kijowa, pokonując po 80 km w ciągu doby. Ale już po trzech dniach Rosjanom skończyło się paliwo, amunicja i żywność.

Nowych dostaw nie było, bo ciężarówki z zaopatrzeniem niszczyli Ukraińcy lub grzęzły one na wąskich drogach. Tak skończyło się marzenie Władimira Putina o wojnie błyskawicznej. Po raz kolejny potwierdziło się wojskowe powiedzenie, że amatorzy fascynują się taktyką, lecz zawodowców interesuje logistyka.
Wojenna oczywistość
„Gdy żołnierze stają oparci o broń, to znaczy, że są głodni. Gdy ci, co przynoszą wodę, najpierw piją sami, to znaczy, że wojsku doskwiera pragnienie. A jeżeli wojsko zabija konie i zjada ich mięso, to znaczy, że brakuje zboża” – objaśniał w traktacie „Sztuka wojny” chiński strateg Sun Zi, żyjący w V w. p.n.e. Od kiedy ludzie zaczęli prowadzić zorganizowane działania zbrojne, każdy wódz zmagał się z tym samym problemem: jeśli nie zapewni podkomendnym zaopatrzenia, ci stracą wartość bojową, zaś jeśli logistyka padnie, wówczas żołnierze zamiast pałać chęcią do walki, zaczną myśleć o buncie. Ten stan rzeczy nie zmieniał się przez stulecia. Wyżywienie oraz wyposażenie armii niezmiennie pozostawały wielkim wyzwaniem, a zarazem przekleństwem dla prowadzących wojny.
Dlatego doświadczony dowódca nim zaczynał wojnę, zawsze dokładał starań, by maksymalnie dobrze przygotować konieczne zasoby. Władysław Jagiełło przed wielką wyprawą przeciw zakonowi krzyżackiemu zadbał o to, by przez połowę grudnia 1409 r. w puszczach północnej Polski oraz na Litwie urządzać wielkie polowania na dziką zwierzynę. Mięso żubrów, niedźwiedzi, łosi, jeleni oraz dzików solono lub wędzono, pakowano do beczek i spławiano do Płocka. Jednocześnie gromadzono tam zapasy zboża, a kuźnie w całym królestwie pracowały na okrągło, wytwarzając broń, tarcze i pancerze. Pomyślano nawet o przygotowaniu środków niezbędnych do wykonania zaskakującego manewru taktycznego. Kronikarz Jan Długosz napisał, że nakazano „zbudować most spoczywający na łodziach, nigdy przedtem nieoglądany, a jego budowę powierzył król Władysław staroście radomskiemu Dobrogostowi Czarnemu z Odrzywołu, szlachcicowi herbu Nałęcz. Budował ten most w Kozienicach na koszt króla potajemnie pewien znakomity mistrz Jarosław i cała zima zeszła na jego budowie”.
W tamtym czasie zakon krzyżacki uchodził za jedno z najlepiej zorganizowanych państw w Europie, ale to Polska i Litwa lepiej zadbały o logistykę. Wojska zakonne stanęły obok zamku w Świeciu, przy największym brodzie prowadzącym przez Wisłę. Tymczasem armia Jagiełły przeprawiła się przez rzekę pod Czerwińskiem – uczyniono to po długim na 500 m moście, jaki na miejscu zmontowano z łodzi i gotowych części. Mistrz Jarosław spisał się znakomicie i dzięki temu nasze wojska wyszły na tyły wroga. Po czym skierowały się wprost w stronę pól pod Grunwaldem, zaskakując tym Krzyżaków.
Jednak nawet tak dobrze przygotowana wyprawa wojenna nie mogła trwać zbyt długo. „Zdawano sobie sprawę z tego, że transport zaopatrzenia na duże odległości (niska ładowność transportu jucznego i zaprzęgowego, niewielka szybkość, długi czas przewozu) był mało efektywny” – podkreśla w opracowaniu „Logistyka wojskowa – od nauk wojskowych do nauk o zarządzaniu i jakości” Tomasz Jałowiec. „O skali potrzeb chociażby w okresie średniowiecza świadczą dane wskazujące, że armia złożona z 30 tys. ludzi, w której było 10 tys. koni kawaleryjskich i taka sama liczba koni pociągowych, konsumowała codziennie 45 tys. racji chleba i 200 ton suszonej albo 500 ton zielonej paszy” – dodaje. Zgromadzony i zabrany ze sobą prowiant kończył się po miesiącu. Jeśli w tym czasie wojska nadal znajdowały się w głębi terytorium wroga, jedyne, co im pozostawało, to rabunek.
Aby zjeść, trzeba maszerować
„Wojna powinna żywić wojnę” – twierdził Albrecht von Wallenstein. To powiedzenie wódz wojsk Ferdynanda II Habsburga ukuł na początku wojny trzydziestoletniej, po czym zaczął wcielać je w życie. Pochodzący z Czech dowódca odznaczał się nie tylko militarnym geniuszem, lecz także wielkimi ambicjami. Służąc cesarzowi, pragnął zdobyć władzę wcale nie mniejszą, niż posiadali Habsburgowie.
Sformowana przez Wallensteina armia nie potrzebowała funduszy przekazywanych wojskom ze skarbca w Wiedniu. Wódz od razu założył, iż jego żołnierze będą się utrzymywać z rabowania zdobytych miast. Dzięki temu Wallenstein mógł zrezygnować z większości taborów, a jego wojsko potrafiło się szybko przemieszczać, zaskakując tym przeciwników. Przy wcielaniu w życie reguły, że „wojna żywi wojnę”, najlepiej sprawdzali się żołnierze zawodowi i najemnicy. Dla ludności cywilnej oznaczało to koszmar, bo weterani nie miewali skrupułów – rabując, przy okazji dla rozrywki, masowo gwałcili, mordowali i palili, zostawiając po sobie spustoszone ziemie.
Przyniosło to Rzeszy, stanowiącej główny teren walk, wielką katastrofę. Zwłaszcza że Wallenstein, wygrywając kolejne bitwy, zyskał wielu naśladowców, na czele z królem Gustawem Adolfem. Ten zaś udoskonalali strategię pochodzącego z Czech wodza. Jak opisuje w monografii „Żywiąc wojnę” Martin van Creveld, szwedzki król zdecydował się w lipcu 1630 r. na desant w okolicach Peenemünde, ponieważ wiedział, że braki w zaopatrzeniu sił cesarskich uniemożliwią im szybką reakcję. Przemarsz na Pomorze okazał się dla nich bardzo trudny, bo po drodze wszystkie ziemie zostały już do cna spustoszone. To oznaczało brak żywności dla żołnierzy, z kolei tabory opóźniały tempo przemieszczania się. Ten czas Gustaw Adolf wykorzystał na dożywienie własnych podkomendnych. „Musiał maszerować, i czynił to bez wyraźnego celu, zajmując po drodze miasta i zostawiając w nich swe garnizony. W ten sposób stopniowo powiększał obszar, z którego mógł ściągać żywność, jednocześnie jednak sam się osłabiał, gdyż im więcej twierdz oblegał czy zdobywał, tym więcej musiał pozostawiać w nich lub pod nimi żołnierzy” – pisze van Creveld. „Nie dziwi zatem, że dopiero wiosną następnego roku udało mu się zebrać wystarczająco liczną armię polową, by móc przystąpić do szerzej zakrojonych operacji” – dodaje.
Kiedy „wojna żywi wojnę”, szybkie rozstrzygnięcie konfliktu jest bardzo trudne. „Po pierwsze, by przeżyć, trzeba było pozostawać w ruchu. Po drugie, wybierając kierunek marszu, nie trzeba było się zbytnio martwić utrzymywaniem łączności z bazą” – podkreśla Martin van Creveld. Armie zawodowców krążyły więc wokół siebie, bardziej skoncentrowane na łupiestwie niż na rozgromieniu wroga. W efekcie podczas wojny trzydziestoletniej, według różnych szacunków, zostało zabitych oraz zmarło z powodu głodu i chorób od 3 mln do 9 mln cywili. Jednocześnie podczas stoczonych bitew poległo jedynie ok. 200 tys. żołnierzy. Liczba mieszkańców państw Rzeszy w latach 1619–1648 zmniejszyła się średnio o 25 proc., lecz w niektórych zniknęła nawet połowa obywateli.
W masie siła
Wiara w przewagę armii zawodowców trwała do drugiej połowy XVII w. Aż wreszcie król Ludwik XIV zdecydował się toczyć wojny przy wykorzystaniu wszelkich zasobów państwa. Masowy pobór rekrutów w zamieszkanej przez 18 mln ludzi Francji nie był problemem – by mieć pewność wygranej Król Słońce posyłał przeciw wrogom armie liczące nawet 150 tys. żołnierzy. Habsburgowie i inni przeciwnicy ówczesnej Francji, aby nie dać się ostatecznie pobić, również musieli rozbudowywać swoje wojska. Na to Ludwik XIV odpowiadał kolejnymi mobilizacjami.
Podczas wojny z antyfrancuską koalicją w 1691 r. udało mu się zgromadzić armię liczącą aż 400 tys. żołnierzy. Tak olbrzymia masa ludzi nie miała szans wyżywić się za sprawą rabunków, więc państwo musiało zagwarantować im nie tylko uzbrojenie, lecz także resztę zaopatrzenia. Zajmował się tym specjalny korpus intendentów – do jego obowiązków należało m.in. tworzenie magazynów z umundurowaniem, żywnością i bronią w twierdzach, miastach oraz tych miejscach, gdzie prawdopodobieństwo rozpoczęcia działań wojennych było w danym momencie największe. Następnie intendenci musieli dbać, by zasoby w magazynach regularnie uzupełniano. Choć, jak uważa Martin van Creveld, w przypadku francuskiego korpusu intendentów – „jego największym osiągnięciem było utworzenie équipage des vivres, stałego parku pojazdów, którego zadaniem nie było jednakże dostarczanie zaopatrzenia z baz tyłowych, ale pełnienie roli ruchomego, towarzyszącego armii magazynu wiozącego kilkudniowy zapas żywności i paszy”.
Ogrom pracy włożonej w logistyczne przygotowanie do kolejnych wojen nie mógł zmienić tego, że tak liczne armie okazywały się powolne. Chcąc w 1672 r. podbić Holandię, Ludwik XIV zaplanował uderzenie siłami liczącymi 120 tys. żołnierzy. „Armia polowa miała być zaopatrywana z utworzonych wcześniej magazynów, znajdujących się na terytorium sprzymierzonego z Francją elektoratu Kolonii; elektor wyznaczył do tego miasta Neuss, Kaiserswerth, Bonn oraz Dorsten. (...) Jednocześnie uzupełniono zapasy w magazynach położonych wzdłuż północnej granicy Francji” – pisze van Creveld. Gdy w czerwcu 1672 r. francuskie wojska ruszyły, przemieszczały się wzdłuż trasy z magazynami, jednocześnie zmierzając do tych zlokalizowanych w okolicach Kolonii. Ale pokonanie 350 km z Châtelet do Emmerich zajęło Francuzom aż 33 dni. „A była to najszybsza z kampanii Ludwika XIV” – podkreśla van Creveld.
Raz po raz potwierdza się wojskowe powiedzenie, że amatorzy fascynują się taktyką, lecz zawodowców interesuje logistyka
Europejskie mocarstwa, naśladując wzorce francuskie, znalazły się wtedy w kropce. Jedynie olbrzymie armie gwarantowały wygrane, jednak za sprawą logistycznych niedoskonałości niemożliwe stawały się wyprawy w głąb terytorium wroga. To wykluczało osiąganie przełomowych zwycięstw i dokonywanie wielkich podbojów. Wojnę rozstrzygało to, której ze stron jako pierwszej zabraknie rekrutów oraz innych zasobów niezbędnych do kontynuowania walki.
Stal wybawieniem dla intendentów
Na samym początku wojny siedmioletniej król Prus Fryderyk II zaskoczył Austriaków mobilnością swoich wojsk: jego żołnierze tydzień po wyruszeniu z Kostrzyna zajęli, znajdujące się w odległości 225 km, Drezno. Jak na tamte czasy był to blitzkrieg. Takie tempo przemieszczania się wojsk udawało się pruskiemu władcy utrzymywać dzięki reformie logistyki i wprowadzeniu systemu pięciodniowego. Rewolucja polegała na tym, że tabory nie podążały za jednostkami bojowymi, lecz kursowały wahadłowo między magazynami a armią. Takie rozwiązanie pozwalało na prowadzenie ofensywy w głąb terytorium przeciwnika. Z czego też Fryderyk II korzystał, gromiąc Austriaków. Nadal jednak system pięciodniowy pozostawał daleki od doskonałości – maksymalny dystans, na który armia mogła oddalić się od magazynów, wynosił ok. 100 km.
Na prawdziwy przełom musiano poczekać kilkadziesiąt lat. Jego inicjatorem, jak wielu innych w dziedzinie sztuki wojennej, okazał się Napoleon Bonaparte. Cesarz Francuzów nazbyt dobrze zdawał sobie sprawę, co najbardziej go ogranicza podczas prowadzonych z wielkim rozmachem wojen. Dlatego ogłosił konkurs na wynalezienie metody takiego zabezpieczenia żywności, by każdy żołnierz mógł ją zabrać do plecaka i jednocześnie mieć pewność, że zachowa świeżość przez długie tygodnie. Nagrodę 12 tys. franków w 1809 r. zgarnął parający się cukiernictwem piekarz Nicolas Appert. Właściciel paryskiej cukierni sześć lat wcześniej dorobił się małej fortuny dzięki zaoferowaniu marynarce wojennej dostaw wołowiny w sosie oraz zup umieszczonych w hermetycznie zamkniętych butlach, które wkładał wcześniej do wrzącej wody. Dzięki temu nawet po trzech miesiącach rejsu marynarze nie musieli się bać, iż konsumpcja starego prowiantu ich zabije. Swój pomysł Appert ulepszył, zamieniając butle na słoje z grubego szkła. Proces ich zabezpieczania przez podgrzanie nazwano potem na jego cześć apertyzacją.
Ten przełom był pierwszym krokiem ku nowemu obliczu wojny. Następny wykonał londyński kupiec Peter Durand. W 1810 r. wpadł na pomysł, by ciężki i kruchy słoik zastąpić lekką puszką ze stalowej blachy, zalutowaną przy użyciu cyny. Pomysł opatentował, a dwa lata później sprzedał za tysiąc funtów dwóm biznesmenom, którzy w 1813 r. uruchomili pierwszą w świecie fabrykę konserw, przez następne lata sprzedając wszystko, co wytworzyli, brytyjskiej armii. Co ciekawe, pierwsze konserwy, które mógł sobie kupić cywil, pojawiły się w brytyjskich sklepach dopiero w 1830 r. W międzyczasie zachwyciły się nimi wojskowe intendentury w całej Europie.
Zbiegło się to w czasie z rewolucją, jaką przyniosło pojawienie się kolei żelaznych. „Co ciekawe, jako pierwsi z pełnego potencjału militarnego kolei zdali sobie sprawę Rosjanie. W roku 1849 przegrupowali dywizję liczącą 14,5 tys. żołnierzy ze wszystkimi końmi i wozami w ciągu dwóch dni o 300 km, z Krakowa do Uherské Hradiště. Rok później Austriacy przegrupowali 75 tys. żołnierzy z Węgier i Wiednia do Czech” – opisuje Martin van Creveld. „Dziewięć lat później to Francja dokonała zadziwiającego świat pokazu strategicznego wykorzystania kolei. Od 16 kwietnia do 15 lipca wszystkimi francuskimi liniami przewieziono łącznie 604 381 żołnierzy i 129 227 koni, z których odpowiednio 227 649 i 36 357 trafiło wprost na włoski teatr działań” – dodaje.
Tak za sprawą konserw i pociągów do walki mogły ruszać milionowe armie, a szybkie przenoszenie działań zbrojnych do miejsc odległych o setki kilometrów stało się technicznie możliwe.
Pojazdy zwycięstwa
Najdalej idące wnioski dotyczące przydatności kolei w przyszłych wojnach wyciągnęli Prusacy. Szef sztabu gen. Helmuth von Moltke już w 1859 r. wydał rozkaz utworzenia Eisenbahntruppen – wojsk kolejowych. Ich zadaniem stała się ochrona pruskich dróg żelaznych, a także przygotowanie się do przejmowania torów i stacji kolejowych na terytorium wroga. Oraz zadbanie o to, żeby nie zostały zniszczone. Jednocześnie von Moltke troszczył się o rozbudowę sieci magazynów wojskowych oraz zabezpieczenie niezbędnej liczby wozów taborowych, ciągniętych przez konie.
Kiedy w 1870 r. Berlin sprowokował Paryż do wojny, otwierając tym sobie drogę do późniejszego zjednoczenia Niemiec, armia Prus i siły sojusznicze w kwestii zaopatrzenia wręcz cierpiały na nadmiar bogactwa. Najgroźniejszą przeszkodą okazały się zatory na opanowanych francuskich szlakach kolejowych. „W pierwszych miesiącach wojny dla wszystkich armii dziennie kierowano do Francji tylko sześć pociągów – zatory były tak duże, że w dniach 1–26 października do celu dotarły tylko 173 z 202 pociągów posłanych z Weissenburga do Nancy” – pisze van Creveld. Mimo tych niedogodności nacierające wojska otrzymały dość zaopatrzenia, by wygrywać bitwy i w końcu otoczyć Paryż.
W tym czasie Eisenbahntruppen przejęły kontrolę nad 3,5 tys. km dróg żelaznych we Francji. Zadowolony z sukcesu gen. von Moltke, raportując kanclerzowi Bismarckowi o staniu niemieckich wojsk, podkreślił, iż „w historii wojen żadna armia nie była tak dobrze karmiona”. Z czym też zgodzili się potem historycy wojskowości. Sprawne przejęcie kolei wroga, a następnie płynna współpraca transportu kolejowego z taborami drogowymi zaowocowała tym, iż zapasy z magazynów wojennych sukcesywnie trafiały wprost do walczących żołnierzy.
Na rewanż Francuzi musieli poczekać aż do 1914 r. A umożliwiły go samochody. Produkowany przed wybuchem I wojny światowej w zakładach Renault model AG kosztował tylko 3 tys. franków i rocznie sprzedawał się w liczbie ponad 10 tys. sztuk. Dzięki czemu w Paryżu roiło się od ludzi zarabiających na życie jako taksówkarze. Tymczasem na początku września 1914 r. niemiecka armia rozgromiła siły brytyjsko-francuskie i droga do stolicy Francji stanęła przed nią otworem. Upadek Paryża dawał Niemcom szansę na zwycięstwo równie szybkie, co w 1870 r.
Jednak nieustanne walki, przemarsze i szwankujące zaopatrzenie poważnie wyczerpały wojska niemieckie. We francuskim sztabie błyskawicznie powstał plan uderzenia na ich skrzydło. Do Paryża pośpiesznie ściągano posiłki, lecz żołnierze musieli dotrzeć jak najszybciej do punktu koncentracji i uderzyć, nim Niemcy ściągną uzupełnienia. Wówczas gubernator stolicy gen. Joseph-Simon Gallieni wpadł na pomysł wykorzystania do transportu wojsk taksówek. „Rozkaz wydano o 13.00, wyznaczając odjazd na godzinę 18.00. Policja przekazywała go taksówkarzom w trakcie jazdy na ulicach. Kierowcy entuzjastycznie wysadzali pasażerów, wyjaśniając im z dumą, że «muszą jechać do boju»” – relacjonuje w „Sierpniowych salwach” Barbara W. Tuchman.
Ponad 600 aut przewiozło 12-tysięczny korpus nad Marnę. Zdążono w ostatniej chwili i bitwa zyskała nazwę „cudu”. Ale żadnego cudu nie było. Wygrała ta strona, która potrafiła lepiej zapanować nad logistyką
Ponad 600 zmobilizowanych samochodów sformowało kolumnę, do której dorzucono miejskie autobusy, i tym sposobem przewieziono 12-tysięczny korpus nad Marnę. Zdążono w ostatniej chwili. Zaskakujący atak na skrzydło wojsk niemieckich nie tylko zatrzymał ofensywę, ale nawet zmusił ich do odwrotu. „Tak blisko zwycięstwa byli Niemcy, tak blisko klęski – Francuzi, tak bardzo świat był osłupiały w trwodze, śledząc niepowstrzymany pochód Niemców na Paryż i odwrót aliantów, że bitwa, która odwróciła bieg wydarzeń, została nazwana «cudem nad Marną»” – podkreśla Tuchman.
Żadnego cudu nie było. Po prostu jak zwykle wygrywała ta strona, która potrafiła lepiej zapanować nad logistyką i właściwie użyć jej w decydującym momencie. ©℗