Co łączy generała Waldemara Skrzypczaka i generała Stanleya McChrystala? Obaj mają za sobą Irak.
Skrzypczak jako dowódca wielonarodowej dywizji, McChrystal jako ten, który dopadł Abu Musaba al-Zarkawiego. Obydwu można nazwać wysoce inteligentnymi draniami (highly intelligent badass), co w wojskowym slangu w USA jest największym komplementem i oznacza oficera nietuzinkowego i niezdyscyplinowanego w dobrym tego słowa znaczeniu. Obaj też zadarli z politykami. Pierwszy z (dość słabym, przyznajmy) ministrem obrony Bogdanem Klichem. Drugi z otoczeniem (popularnego) prezydenta Obamy.
Na tym podobieństwa się kończą. Nawet w kwestii stylu sprzeciwu wobec polityków Skrzypczakowi daleko jest do McChrystala. Amerykanin w 2010 r. jako głównodowodzący sił USA i NATO w Afganistanie w inteligentny sposób zadrwił z ludzi Obamy i ich pomysłu na wojnę w tym kraju (dwuznaczne gry słów w stylu: „Biden? Did you say: Bite me?”) na łamach magazynu „Rolling Stone”. Drugi był po polsku dosłowny i nie pozostawił zbyt wiele pola do własnych interpretacji. Różnica najważniejsza polega jednak na tym, że McChrystal na stałe zniknął z armii. Nie pojawił się też w polityce jako doradca szefa Pentagonu czy jego zastępca. Zapłacił cenę za nagięcie podstawowej zasady, jaką jest zakaz publicznej debaty z politykami, gdy jest się czynnym oficerem. Generał Skrzypczak też na chwilę odszedł. I gdyby tak zostało, wszystko byłoby OK. Tak jak McChrystal miałby szacunek u żołnierzy. Tak jak McChrystal mógłby pracować w biznesie (generał pracuje dla firmy handlującej bronią na Bliskim Wschodzie). Generał Skrzypczak zdecydował się na powrót. I to do rządu premiera, którego ministra krytykował.
Dziś premier i szef MON płacą cenę za ten eksperyment. Trudno uwierzyć, że konflikt gen. Skrzypczaka z kontrwywiadem wojskowym jest jedynie intrygą bezpieczniaków wymierzoną w charyzmatycznego dowódcę.