To będzie mój prywatny list do panów policjantów, których na wstępie serdecznie pozdrawiam. I życzę im, żeby się wzięli do roboty, bo pisanie to moja działka. Tyle że oni najlepsi są w pisaniu umorzeń. Ale ad rem.
5 stycznia w kolejce miejskiej skradziono mi telefon. Drogi. Zgłosiłam tę sprawę policji, gdyż namierzenie złodzieja wydawało mi się w miarę proste: w SKM-kach jest monitoring, poza tym można namierzyć telefon po tym, jak się loguje w stacjach bazowych. Dziecko to wie, w każdym razie szansa na sukces przy niewielkim zachodzie rysuje się co najmniej 50 na 50. Ale panowie policjanci nie zrobili nic prócz wysłania dwóch kwitów do swoich kolegów z kryminalnego i nielatów, że gdyby przypadkiem zobaczyli, niech dadzą znać. Nie zobaczyli. O czym poinformowali na piśmie.
Po dwóch tygodniach od zgłoszenia kradzieży napisali decyzję o umorzeniu śledztwa z powodu niewykrycia... Potem nastąpił typowy biurokratyczny układ choreograficzny (to za proste powiedzieć: taniec) polegający na tym, że ja się odwoływałam, a ktoś znów umarzał. Trzymam te urzędowe pisma upstrzone pieczęciami z orłem jak cenną relikwię. Żeby nie przedłużać, sprawa przeszła przez prokuraturę i oparła się o sąd. I po pół roku tej przepychanki dostałam kolejną kopertę, po odbiór której trzeba się stawić osobiście na poczcie z dowodem tożsamości w ręku. A w niej cztery pisma. Prokurator postanowił jednak, że należy tego mojego smartfona szukać. I zwrócił się do operatorów telefonii komórkowej o udostępnienie informacji, gdzie aparat o takim a takim numerze IMEI się logował, z kim się łączył. Uf. Nie, nie mam złudzeń, że po takim czasie rzecz się znajdzie. Mogłaby się znaleźć, gdyby od początku każdy robił to, co do niego należy. A komentarz ten dedykuję wszystkim właścicielom skradzionych rowerów, komórek i wyrwanych torebek. I panom policjantom oczywiście. Niech moc będzie z wami.