Domniemaną budowę dyktatury na Węgrzech łatwiej zrozumieć, gdy prześledzi się liczbę korporacji zawodowych i grup interesów, które zostały dotknięte reformami zaproponowanymi przez Viktora Orbana.
Zaczynając od sędziów, dziennikarzy i policjantów, a kończąc na właścicielach telekomów, bankowcach, akademikach i artystach. Jeśli przeanalizować skalę obciążeń fiskalnych nałożonych na zagraniczne i węgierskie korporacje czy liczbę odebranych przywilejów w mundurówce, trudno nie zauważyć genezy PR-owskiej porażki Orbana. Węgierski premier, którego partia Fidesz wraz z koalicjantem ma w parlamencie większość konstytucyjną – postawił wszystko na jedną kartę. Koszty kryzysu miały ponieść w podobnych proporcjach: biznes, wpływowe grupy zawodowe i statystyczny Kovacs.
Spróbuję pokazać na kilku przykładach, dlaczego Orban nie może liczyć na dobrą prasę w kraju i za granicą. I dlaczego nie ma to związku z jego domniemanym zamachem na demokrację.
Zacznijmy od biznesu. Zaraz po objęciu władzy szef węgierskiego rządu zapowiedział wprowadzenie danin kryzysowych. Zrzutka jest przewidziana dla banków, firm ubezpieczeniowych i telekomów. To było przemyślane zagranie. Orban nie walił na oślep. Opodatkował te firmy, którym trudno było z dnia na dzień wyprowadzić się znad Balatonu. Danina kryzysowa nie dotyczy niemieckich fabryk samochodów na Węgrzech. Te łatwo zamknąć, przenieść na Słowację i tym samym zlikwidować tysiące miejsc pracy. Telekom nie zdemontuje szybko infrastruktury, nie wycofa się obrażony na władze. Banki podobnie. Będą płakały i płaciły. Austriacki Erste na łamach „Financial Timesa” groził dwa lata temu wyprowadzką do Polski. Do dziś działa na Węgrzech.
Telekomy i banki przegrały z szefem rządu. Nie zamierzały jednak mu wybaczać. Słały listy do unijnych komisarzy, skarżąc się na pogwałcenie zasad wolnej konkurencji. Ich biura prasowe i działy prawne od początku miały swoją wersję wydarzeń. Orban o własną wersję wydarzeń nie dbał. Za prasowców robili działacze partyjni, którym daleko do profesjonalizmu PR-owców Erste czy Axy. Fideszowcy byli po prostu święcie przekonani o słuszności swojej drogi, licząc, że to wystarczy, by przekonać do niej Węgrów i zagranicę.
Jeden z wysokich rangą przedstawicieli ministerstwa gospodarki Węgier przekonywał mnie wiosną ubiegłego roku, że za problemami Budapesztu stoi zorganizowana akcja propagandowa zagranicznego kapitału. Nawet jeśli tak było, na tym polega logika tej gry. Firmy miały prawo przekonywać do swojej wersji wydarzeń. Jak mówią marketingowcy, budować swoją narrację. I robiły to skuteczniej niż biura prasowe węgierskich ministerstw czy urzędnicy na tzw. offie.
Rezultat tego starcia był do przewidzenia. Koncerny dorzuciły się do łatania dziury budżetowej, nie udało im się zakwestionować na gruncie prawnym kryzysowych danin Orbana. Rząd zapłacił jednak zszarganą opinią na Zachodzie.
Kolejna grupa zawodowa poszkodowanych to akademicy. Jedna ze sztandarowych reform Orbana zakłada likwidację małych ośrodków uniwersyteckich i połączenie najsilniejszych uczelni w duże, liczące się w Europie akademie. Docelowo rząd zamierza z 27 wyższych uczelni pozostawić 14. Nietrudno się domyślić, że nie każdy z pracowników akademickich pozostanie w zawodzie. Nietrudno się też domyślić, że akademicy z kontaktami międzynarodowymi nie pozostaną obojętni na takie zdefiniowanie problemu szkolnictwa wyższego. Do zagranicznych mediów nie przebiła się informacja o tym, że od lat żaden z węgierskich uniwersytetów i żadna politechnika nie znalazły się w międzynarodowych rankingach. Przebił się za to argument, że Orban, jak dawniej Ludwik Dorn, walczy z wykształciuchem i stawia na prowincję, na Miszkolc, albo jak określiła to z pogardą jedna z polskich gazet: Radom – węgierską, konserwatywną prowincję. W myśl takiej samej logiki działają węgierscy sędziowie. A jeszcze dosłowniej właściciele mediów.
Zaraz po objęciu władzy powstał projekt prawa prasowego, który okrzyknięto w Europie łukaszenkowskim, jeszcze zanim pojawiło się jego oficjalne tłumaczenie na angielski. Po europejskim tsunami okazało się, że w ustawie trudno doszukać się białoruskich artykułów. Przyznała to zresztą sama Komisja Europejska. Wciąż nie odpuszczano jednak powołanemu ustawą urzędowi ds. mediów, który miał regulować rynek. Krytyka tej instytucji nie odnosiła się jednak nigdy do meritum. Nie chodzi bowiem o to, że działacze Fideszu, którzy tam zasiadają, śnią o redagowaniu komentarzy w dawnej „Trybunie Ludu”, a dziś lewicowo-liberalnym „Nepszabadsag”. Nie chodzi też o walkę z programami erotycznymi, które węgierskie kanały zwykły wyświetlać w godzinach przedpołudniowych, a nie po 23. Urząd trzyma łapę na konfiturach – procesie cyfryzacji. Orban po prostu nie zamierza podzielić się kontrolą nad nim. Przy czym i tym razem Fidesz walkowerem oddał rywalizację o przekaz PR.
Orban od początku wychodzi z założenia, że ma do spełnienia dziejową misję. Fidesz wierzy, że ratuje kraj przed bankructwem, do którego doprowadzili socjaliści. Dbałość o propagandę ma znaczenie drugorzędne. Jest wręcz niegodna. Orban przegrywa z tego powodu – jak mawiają natowscy propagandyści – wojnę o serca i umysły.