Nie jest tak, jak przekonuje rzecznik polskiej prezydencji w UE. W ostatnim półroczu nie wykonaliśmy wszystkiego od A do Z. Nie jest też tak, jak przekonuje opozycja. Kierowanie pracami Unii nie było klapą.
Posłowie opozycji wczoraj używali argumentu, że Węgrom, gdy stali na czele UE w pierwszej połowie 2011 r., udało się przeforsować np. strategię dunajską. Nam niewiele. Kiepski argument. Posłowie zapomnieli dodać, że rząd w Budapeszcie doskonale zdaje sobie sprawę z mniej niż symbolicznego znaczenia tego projektu. O czym miałem okazję przekonać się w maju, w czasie podsumowujących węgierską prezydencję rozmów z przedstawicielami gabinetu Viktora Orbana.
Symboliczność jest słowem kluczem dla wyjaśnienia fenomenu prezydencji. Z założenia polega ona na administrowaniu Unią. Jeśli jest sprawne, plus dla państwa. I tak było w przypadku Polski.
Od samego początku rząd podkręcał atmosferę wokół prezydencji. Niepotrzebnie. Nie ma sensu rozbudzać wielkich oczekiwań wobec funkcji, która z definicji pozbawiona jest spektakularności. Tym bardziej że była ona sprawowana w cieniu kryzysu egzystencjalnego Unii Europejskiej i walki o zachowanie euro. Ten kryzys dodatkowo redukował nasze znaczenie w Brukseli. Przykładem tego były posiedzenia Eurogrupy, w których mimo usilnych zabiegów nie uczestniczyliśmy. Tymczasem to właśnie na tym forum podejmowano kluczowe dla przyszłości Europy decyzje.
Dla tych, którzy naiwnie chcą wierzyć, że przez te pół roku byliśmy pępkiem Unii, podam przykład z ostatniego szczytu UE. W ubiegły piątek największe telewizje świata relacjonowały konferencję Tusk-Barroso-Rompuy. Oczy reporterów były zwrócone na tę trójkę do momentu, w którym swoje spotkanie z dziennikarzami zaczęła Angela Merkel. Nawet irytująco i do przesady euroentuzjastyczna telewizja Euronews przełączyła się z Tuska-Barroso-Rompuya na Merkel.