Rozumieć politykę to znaczy rozumieć, że politycy nie są po to, żeby rozwiązywać nasze problemy. Politycy są po to, żeby rozwiązać swoje własne problemy. Pierwszy to wygrać wybory, a drugi wygrać je ponownie.
Kiedy premier mówi, że nie będzie zabiegał o władzę, jeżeli opozycja zabierze więcej głosów, to nie znaczy, że wciąga na maszt białą flagę. Ani że unosi się dumą i pod wpływem sondaży gotów jest zrezygnować z krucjaty na rzecz „normalności”. To znaczy, że Donald Tusk bardzo, ale to bardzo chce władzy. Tak bardzo, że straszy swoich działaczy utratą wpływów, stanowisk, służbowych samochodów, komórek, jeżeli nie wygrają dla niego tych wyborów.
PO nie może dziś narzekać na brak poparcia społecznego – wciąż ma najwyższe. Nie musi się martwić o negatywny elektorat – ma go mniej niż opozycja. Platforma boi się obojętności. Ogromnej rzeszy wyborców, którzy w ogóle nie pójdą do urn. Zniechęceni do polityki, rozczarowani biernością obecnej ekipy, zostaną w domu, wrzucą nieważny głos albo poszukają alternatywy – zagłosują na Palikota i przechylą szalę na stronę PiS. Dlatego premier wytacza swoją najpotężniejszą broń. Strach strachów. Straszny i nieodpowiedzialny PiS w strasznym kryzysie. Każdy głos oddany na inną partię niż moja może zrujnować świat, jaki znałeś.
To może poprowadzić Tuska do wymarzonej drugiej kadencji, ale niekoniecznie do stabilnych rządów. Po przegranych wyborach, tak demonizowane PiS, SLD, PJN mogą znaleźć się na marginesie. Bez wpływu na rząd, bez agencji, radia, telewizji czy spółek skarbu państwa. Odrzuceni, sfrustrowani. W kryzysie mogą okazać się groźną siłą, kontestującą i wychodzącą na ulice. Blokującą nie tylko reformy – paraliżującą rządy. W miejsce wyborczego szantażu wolałbym usłyszeć – każdy, kto podzieli nasze ideały, może z nami tworzyć rząd. Trzykrotny prezydent USA Roosevelt mawiał – rządzenie zaczyna się dzień przed wyborami.