Ponieważ sam wpadłem w jakiś spór z TP SA, zdałem sobie sprawę z tego, że w Polsce prawo bardzo słabo ściga tych, którzy złożą obietnicę ustną i jej nie dotrzymają. Rozmaite instytucje – jak u Orwella – uprzedzają nas, kiedy telefonujemy, że rozmowa jest nagrywana „dla Państwa dobra”, a potem nie dotrzymują umowy, o ile nie została podpisana, i to w kilku miejscach.
A równocześnie wiele mówimy o kapitale ludzkim i o kryzysie zaufania. Kryzys zaufania rzeczywiście ma miejsce, powstało już na ten temat wiele ważnych książek, ale to nie jest tylko kryzys zaufania w skali społecznej, a przede wszystkim kryzys zaufania rządzących do rządzonych. Ostatnio obserwowaliśmy (na szczęście w niewielkim stopniu w Polsce) kryzys zaufania do banków i innych instytucji finansowych, podobnie jest coraz częściej z rozmaitymi formami ubezpieczeń, w które trzeba się wczytywać z lupą w ręku albo z prawnikiem u boku. Jednak nie to jest najważniejsze.
Najważniejsze jest zaufanie między ludźmi, zarówno w ramach stosunków prywatnych, jak i w ramach stosunków handlowych czy wszystkich innych codziennych działań, które muszą być dokonywane na telefon, a podpisanie umowy czy zapłacenie faktury następuje dopiero potem. Gdyby takie zaufanie zostało osłabione, praktycznie nic nie mogłoby funkcjonować. Przed II wojną światową ten (najczęściej mężczyzna), kto złamał obietnicę małżeństwa (zaręczyny), był automatycznie karany przez prawo. Oczywiście wtedy była potrzebna ochrona kobiet wykorzystywanych na zasadzie: jak będziesz dla mnie miła, to się z tobą ożenię. Teraz złamanie takiej obietnicy jest także karane, ale trzeba tego dochodzić w mozolnym i często, przy braku świadków, skazanym na niepowodzenie cywilnym procesie sądowym.
W bardziej cywilizowanych krajach, jak w Szwecji, karalne jest niedotrzymanie obietnicy złożonej dziecku, co może czasem prowadzić nawet do przesady, ale lepsze to, niż gdyby działo się odwrotnie. W stosunkach handlowych obietnice są na ogół przestrzegane, bo gdyby sklep odmówił przyjęcia lodów, jakie właściciel zamówił w hurtowni, więcej już by z tą hurtownią (i z innymi, bo wszyscy się wzajemnie informują) nie mógł utrzymywać związków handlowych. Tu konkurencja do pewnego stopnia reguluje dotrzymywanie umów ustnych, ale wiadomo, jak wielkie są zadłużenia przedsiębiorstw mimo tych umów i jak mozolny jest proces dochodzenia praw do pieniędzy, które ktoś jest nam winien. Prowadzi to często do wielkich kłopotów, a nawet do upadłości mniejszych przedsiębiorstw.
W stosunkach półprywatnych, to znaczy wtedy, kiedy umawiamy się z kimś obcym, że wykona określoną pracę, na przykład skosi trawę na łące, trudno jest spisywać umowę, chociaż post factum powinniśmy sprawę płatności uregulować zgodnie z prawem. Telefonujemy na komórkę i umawiamy się na pojutrze o dziewiątej. Facet się nie zjawia. Praktycznie nic mu nie można zrobić, poza tym, że więcej się z nim nie umawiać, ale najgorsze jest to, że on nie ma najmniejszego poczucia winy i się do nas nie odzywa.
Oczywiście wszystko można regulować prawnie, lecz nie tylko jest to męczące, ale też niebezpieczne dla ludzkiego życia. Im więcej bowiem naszych zachowań z niemal intymnej dziedziny będziemy musieli regulować prawnie, tym większe są w istocie ograniczenia nie tylko naszej wolności, ale także tym większa staje się zdolność ingerencji państwa w naszą prywatność. Tym mniejszą rolę odgrywają słowo honoru, obietnica czy zwyczajna przyzwoitość, a tym większą rozmaite formy kontroli. To tak jak z urzędnikami, którzy dysponują służbową kartą kredytową. Oczywiście można kontrolować, czy nie kupili przy jej użyciu czegoś dla siebie, i potem kazać sobie zwracać, ale to jest absurd: urzędnicy powinni albo sami wiedzieć, że tak nie można, albo natychmiast po popełnieniu takiego wykroczenia ustąpić, jak to miało miejsce w słynnym przypadku pani wicepremier Szwecji. Umowa zatem jest umową, także ta zawarta na gębę czy to z prywatnym człowiekiem, czy z instytucją.