Jeśli zawiesić na chwilę broń w bieżących sporach partyjnych, z czystym sumieniem możemy powiedzieć, że ponad dwadzieścia lat niepodległości daje w polityce zagranicznej bilans zdecydowanie dodatni.

Gdy w 1993 roku Polskę opuszczały ostatnie oddziały armii rosyjskiej nikt nie marzył, że sześc lat później będziemy w NATO, a nasze wojsko weźmie udział w operacjach na Bałkanach, Iraku i Afganistanie. Pewnie nie przyszłoby nam również do głowy, że postkomunista zagra główne skrzypce w rozwiązaniu konfliktu na Ukrainie w czasie pomarańczowej rewolucji. A jego następca, nieżyjący prezydent Lech Kaczyński – będzie ścigał się z Nicolasem Sarkozym w drodze do Tbilisi, na które w sierpniu 2008 r. szły kolumny rosyjskich czołgów.

Podczas negocjowania z Rosjanami wycofania ich żołnierzy na początku lat 90. mieliśmy nieprzyjemność wysłuchiwania antypolskich komentarzy dowódcy Północnej Grupy Wojsk Wiktora Dubynina. Później polskie MSZ musiało się gimnastykować, by NATO nie uwzględniało rosyjskiego „niet” przy rozszerzaniu o Europę Środkową. W 1999 roku Warszawa, przystępując do sojuszu, instytucjonalnie przestała być ziemią niczyją między Wschodem i Zachodem. Mało tego, sami aktywnie działamy na ziemiach posowieckich uznawanych przez Moskwę za swoją strefę.

Po upadku ZSRR zaczęliśmy graniczyć z trzema nowymi niepodległymi państwami: Litwą, Białorusią i Ukrainą. Pierwsze jest w NATO i UE. W drugim autorytarny reżim Aleksandra Łukaszenki wchodzi w fazę finalną, a my wraz z Berlinem działamy na rzecz jego demontażu. Ukraina z kolei nie tworzy już tzw. bliskiej zagranicy Rosji i nie jest jej wasalem. Pozycję Kijowa w dużej mierze ukształtowała pomarańczowa rewolucja w 2004 r. Zwycięstwo Juszczenki zapewniło Ukrainie pięć lat niestabilności politycznej, ale odsunęło perspektywę wejścia Ukrainy do budowanej z Rosją wspólnej przestrzeni gospodarczej (WPG). Dziś prezydentem jest Janukowycz – dawny rywal Juszczenki. Wybory wygrał jednak demokratycznie, bez pomocy Moskwy.

Na Zachodzie z kolei dawno już nie jesteśmy pierwszymi do zgłaszania roszczeń. Po wejściu do UE (2004) i NATO (1999) skończył się czas Polski jako państwa – petenta. Warszawa zajęła za to miejsce w „zarządzie Europy”, które z roku na rok coraz lepiej wykorzystuje. Symbolicznym potwierdzeniem tej tezy jest pożyczka w wysokości 15 mln dolarów, której udzieliliśmy w tym roku państwu objętemu unijnym programem Partnerstwa Wschodniego – Republice Mołdowy.

W NATO również trudno mówić o byciu petentem. Wystawiliśmy w ramach Paktu siódmy pod względem wielkości kontyngent w Afganistanie. W czasie operacji w Iraku w szczytowym okresie mieliśmy na miejscu 2,5 tys. żołnierzy. Krytycy tych interwencji przekonują, że nie przynoszą one wymiernych korzyści materialnych. I pewnie tak jest. Udział w nich wzmocnił jednak polską pozycję na arenie międzynarodowej.