Sojusz Lewicy Demokratycznej nie chce zamykać drzwi do przyszłego sojuszu z PO i PiS.
SLD nie poprze ani Bronisława Komorowskiego, ani Jarosława Kaczyńskiego. W chwili zamykania numeru zarząd SLD jeszcze obradował.
Podczas posiedzenie Grzegorz Napieralski musiał pokonać coraz głośniejszą wewnętrzną opozycję. Musiał udowodnić, kto rządzi w partii.

Nie pomagać PiS

W Sojuszu starły się wczoraj dwie koncepcje. Pierwsza była prosta: udzielić poparcia kandydatowi Platformy.
– On jest nam bliższy, bo to zwolennik państwa otwartego – argumentuje poseł SLD Ryszard Kalisz. Obok niego stronnikami PO są także m.in. Wojciech Olejniczak i Anita Błochowiak, politycy wykreowani przez Leszka Millera, którzy potem wypychali go z partii. Teraz, gdy są w opozycji wobec Napieralskiego, więcej milczą i mniej się uśmiechają niż dawnej. Swoją przyszłość najchętniej widzieliby w koalicji z Platformą. Przekonują, że brak jasnego opowiedzenia się po stronie Komorowskiego jest w rzeczywistości wspieraniem Kaczyńskiego. To dla dużej części lewicy nie do przełknięcia.
– Nigdy nie będę głosował na lidera PiS, bo jest politycznie odpowiedzialny za śmierć Barbary Blidy. Nigdy nie potępił tych, którzy do tej tragedii doprowadzili – mówi Marek Wikiński, szef sztabu Grzegorza Napieralskiego. Ale Wikiński zaznacza, że daleki jest mu też Komorowski. – Mamy do wyboru dwóch konserwatywnych polityków.
W takiej sytuacji udzielenie wsparcia któremukolwiek z kandydatów byłoby marnotrawieniem sukcesu lidera Sojuszu z I tury – argumentują jego zwolennicy. Startując z poparciem 3-procentowym, szef SLD zdobył swój osobisty elektorat, który okazał się nawet większy od tego, który ma jego partia. – To daje nadzieję, że lewica w następnych wyborach będzie powiększała bazę poparcia, jesteśmy na wznoszącej – zaciera ręce poseł Bartosz Arłukowicz.

Nie zamknąć furtki

Napieralski zdaje sobie sprawę, że jeśli SLD marzy o włączeniu się do walki o najwyższą stawkę, musi budować własną tożsamość – odrębną od PO. W przyszłym Sejmie, w którym mogą znaleźć się tylko trzy partie, lewica stanie się koniecznym koalicjantem. Zdecydowane określenie się po stronie PO niemal skazywałoby lewicę na sojusz z partią Tuska. Brak alternatywy ogranicza możliwości negocjacyjne. Dlatego lider SLD wściekł się na Olejniczaka i Kalisza, którzy natychmiast po I turze ogłosili swoje poparcie dla Komorowskiego. – Był zły, ale przynajmniej na razie nic z tego nie będzie wynikać – mówi jeden z posłów SLD.
Choć początkowo w SLD pojawiały się głosy, że Napieralski w odwecie może próbować skreślić Kalisza z listy w Warszawie. Teraz jednak atmosfera odwetu opadła. – Cóż, są ludzie, którzy mają parcie na szkło. W przypadku Kalisza objętość słów musi być proporcjonalna do objętości ciała – ironizuje Włodzimierz Czarzasty, bliski współpracownik lidera SLD. I dodaje uśmiechnięty: – Takie wystąpienia należy wybaczać i pamiętać.
Lider Sojuszu jest dziś za słaby, by dokonywać rewolucji personalnej. Dlatego do starcia z niechętnymi posłami wzywa posiłki z kraju. – Od kiedy Napieralski został szefem Sojuszu, na wszystkie posiedzenia zarządu przyjeżdżają przewodniczący i sekretarze rad wojewódzkich – mówi Kalisz.

Za słaby na czystkę

To właśnie poparcie tych ludzi zapewnia mu przewagę w głosowaniach kierownictwa partii. Poza nimi lider SLD nie ma silnego własnego wojska. Katarzyna Piekarska, kiedyś nadzieja lewicy, w ostatnich wyborach nie dostała się do Sejmu. Dziś jest cieniem polityka z czasów świetności SLD. Bartosz Arłukowicz, który zdobył popularność dzięki komisji hazardowej, nie jest nawet członkiem SLD. Mimo że dziś stoi w jednym szeregu z Napieralskim, trzy miesiące temu był w opozycyjnym wobec niego obozie skupionym wokół Jerzego Szmajdzińskiego.
Małgorzata Winiarczyk-Kossakowska, jedna z twórców programu wyborczego lidera SLD, też jest w tym obozie świeża. Niedawno pracowała dla Marka Borowskiego.
Polityczna czystka na lewicy będzie więc możliwa dopiero wtedy, gdy Napieralski pójdzie do przodu i przyciągnie nowe środowiska i osobowości. Wtedy zgrane karty będzie mógł wyrzucać z talii.