Demokraci chcą nadać status stanu stołecznemu Waszyngtonowi i Portoryku. Proces legislacyjny będzie bardzo długi, bo sprzeciwiają się temu republikanie.
Mieszkańcom Waszyngtonu nie przysługują pełne prawa wyborcze. Dystrykt Kolumbii nie jest stanem i nie ma swoich senatorów. Zmiany takiego stanu rzeczy domaga się lokalna społeczność, która płaci podatki i chce mieć swoją reprezentację.
W konstytucji napisano, że w Kongresie mogą zasiadać jedynie reprezentanci wybrani przez ludność poszczególnych stanów. W związku z tym liczący ok. 700 tys. mieszkańców Dystrykt Kolumbii – jako terytorium funkcjonujące niezależnie od administracji stanowych – nie ma w Senacie żadnego przedstawiciela, a w Izbie Reprezentantów dysponuje jedynie delegatem bez prawa głosu.
W planach ojców założycieli USA stolica miała być terytorium niezależnym od władz stanowych. Jako siedzibę rządu Stanów Zjednoczonych wybrano słabo zaludnione i bagniste tereny nad rzeką Potomak. Wydzielono je z terytorium dwóch stanów – Marylandu oraz Wirginii. W związku z tym mieszkańcy tego obszaru stracili prawo do posiadania własnych przedstawicieli w Kongresie.
Przeciwko przyznaniu Waszyngtonowi statusu stanu opowiadają się od ponad 50 lat republikanie. Politycznie mogliby stracić wiele, bo stolicę zamieszkują w 80 proc. ludzie o poglądach lewicowych. Jeśli chodzi o liczbę ludności, to stolica podobna jest tu do najmniejszego stanu w Unii, czyli Wyoming, dlatego wysłałaby do Izby Reprezentantów jednego kongresmena. Ale – jak każdy stan – do Senatu delegowałaby już dwóch senatorów (na 99 proc. demokratów), co w przypadku podziału miejsc bliskiego remisu, typu 51 do 49, miałoby strategiczne znaczenie.
Podobnie sprawy mają się z Portorykiem, któremu też demokraci chcą nadać prawa stanu. Zamieszkała przez nieco ponad 3 mln osób wyspa ma osobliwy status w amerykańskim systemie prawnym. Oficjalnie jest nieinkorporowanym terytorium Stanów Zjednoczonych. W praktyce oznacza to, że pozycja San Juan względem Waszyngtonu jest wasalna, a Portorykańczycy nie mają wielu praw, w tym wyborczych. Chociaż zakaz udziału w głosowaniu i niemożność kandydowania znikają, jeśli mieszkaniec wyspy przeprowadzi się na terytorium kontynentalnej Ameryki. Nie ma ku temu formalnych przeciwwskazań, ale do niedawna, a przynajmniej do katastrofy humanitarnej, do jakiej doszło po przejściu huraganu „Maria” we wrześniu 2017 r., Portorykańczycy raczej nie przenosili się do USA.
Trzy lata temu nastąpiła pierwsza wielka fala imigracji na Florydę. Wtedy też władze w San Juan zwróciły się o wsparcie finansowe i społeczne do rządu federalnego w Waszyngtonie. Cały mechanizm udzielania pomocy humanitarnej szybko się zmienił w porażkę logistyczną i polityczną. Leki, woda, środki higieny, agregaty prądotwórcze oraz narzędzia i materiały potrzebne do odbudowy zniszczonej wyspy przez wiele miesięcy nie mogły tam trafić. W zeszłym roku dziennikarze śledczy agencji AFP odkryli na farmie niedaleko San Juan kontenery z tysiącami plastikowych butelek z wodą, które porzucono, zamiast przekazać ofiarom huraganu.
Za tę gigantyczną niegospodarność odpowiedzialna jest amerykańska federalna agencja FEMA, do której należy zarządzanie kryzysami humanitarnymi. W sprawie odbudowy karaibskiej wyspy długo oszukiwał też opinię publiczną prezydent USA. Zawyżał kwoty, jakie podobno rząd USA miał przekazać władzom w San Juan. Przez wiele miesięcy tysiące mieszkańców Portoryka było zmuszonych do życia w tragicznych warunkach: bez prądu, dostępu do czystej wody, w naprędce skleconych budach.
Wielu ludzi nie stać na ponowne podłączenie elektryczności. Jakby tego było mało, Portoryko tonie w długach. Jako zamorskie terytorium USA, w przeciwieństwie np. do amerykańskich miast, formalnie nie może ogłosić bankructwa. Ale od maja 2017 r. szuka ochrony w sądach federalnych, aby zachować kontrolę nad spłatą długów. Rząd powinien oddać lub wypłacić ponad 120 mld dol. w sprzedanych obligacjach i zaległych emeryturach.
Na ulicach stołecznego San Juan eskaluje przemoc. Portoryko jest całe zawalone amerykańską bronią. Jej zakup na terytorium USA jest całkowicie legalny. Wystarczy zamówić ją w sklepie internetowym i odebrać przesyłkę pocztową. Nikt nie kontroluje tego procederu. Federalna Agencja ds. Ceł i Ochrony Granic umywa ręce. Chociaż problem jest dla wszystkich oczywisty, rzecznik urzędu Jeffrey Quiñones powiedział mediom, że nie ma uprawnień, by kontrolować pocztę w obiegu krajowym, a za taki jest uważane wysyłanie przesyłek na wyspę. Inne agencje odpowiedzialne za bezpieczeństwo i walkę z terroryzmem także wybrały milczenie. Gdyby Portoryko zostało stanem, wysyłałoby do stolicy czworo kongresmenów i dwóch senatorów. Nie jest to już tak oczywiste, jak w przypadku Waszyngtonu, z jakiej partii, ale wśród Latynosów demokraci tradycyjnie cieszą się większą sympatią.