Czas na zbieranie podpisów pod nowymi kandydaturami, w tym Rafała Trzaskowskiego, ma wynieść jedną trzecią kalendarza wyborczego, który określi marszałek Sejmu.
Taką poprawkę do ustawy dotyczącej wyborów prezydenckich mogą zgłosić senatorowie PiS.
Ustawa, która przewiduje, że głosowanie odbędzie się w lokalach wyborczych (w reżimie sanitarnym) oraz korespondencyjnie (wszyscy chętni), w tym tygodniu może opuścić Senat. Aby doszło do elekcji 28 czerwca, nowe przepisy muszą wejść w życie najpóźniej 10 czerwca. Dziś senackie komisje wznowią prace nad ustawą.

Ustawa POprawiana

PiS jest gotowy na korekty w ustawie. Jak wynika z naszych informacji, partia może zaproponować w Senacie poprawkę przewidującą, że czas na zbieranie podpisów dla nowych kandydatów wyniesie jedną trzecią wyborczego kalendarza. Dziś dowolność w tej kwestii ma marszałek Sejmu, co wywołuje kontrowersje. Poprawka ma rozwiać obawy PO, że Elżbieta Witek zaproponuje jakieś ekspresowe terminy, co w trudnym położeniu postawi kandydata Platformy. – Uważam, że takie rozwiązanie byłoby do przyjęcia – zapewnia Łukasz Schreiber, szef Stałego Komitetu Rady Ministrów. Z drugiej strony tego rodzaju propozycja będzie mobilizowała PO do szybszych prac w Senacie, by maksymalnie wydłużyć kampanię.
Na wybory przeznaczono ok. 320 mln zł, ale będą one droższe
Swoje poprawki szykuje też opozycja. Krzysztof Kwiatkowski, senator niezależny szefujący komisji ustawodawczej, spodziewa się, że połączone komisje zakończą prace jeszcze we wtorek. Jak słyszymy, senatorowie w nich zasiadający mogą zarekomendować m.in., by rzeczywistym gospodarzem procesu wyborczego była PKW, a nie politycy obozu rządzącego. A więc np. w przypadku pojawienia się ogniska koronawirusa na danym terenie to PKW, na wniosek ministra zdrowia, decydowałaby o przeprowadzeniu tam wyborów wyłącznie w korespondencyjnej formie. Dziś ustawa zakłada, że byłaby to kompetencja ministra zdrowia. Kolejne poprawki zakładają wpisanie do ustawy niektórych terminów związanych z kalendarzem wyborczym (zwłaszcza czas na zbieranie podpisów pod nowymi kandydaturami) czy precyzujące sposób kwitowania odbioru pakietów wyborczych.

Polityka swoje, a terminy swoje

Osoby zajmujące się organizacją wyborów w Polsce zwracają nam uwagę, że jeśli dzień głosowania miałby wypaść tak jak chce tego rząd, na 28 czerwca, to ostatecznym terminem na wejście ustawy w życie jest 10 czerwca. Chodzi o to, by spięły się zakładane w niej terminy. Artykuł 3 ust. 1 ustawy zakłada, że zamiar głosowania korespondencyjnego wyborca musi zgłosić komisarzowi wyborczemu za pośrednictwem urzędu gminy do 12. dnia przed dniem wyborów. To by oznaczało, że do 16 czerwca trzeba byłoby takie zgłoszenie przesłać do urzędu. Tyle że ten sam artykuł przewiduje, że czas na zgłoszenie nie może być krótszy niż 5 dni roboczych, co cofa nas właśnie do 10 czerwca. Oznacza to, że jeśli Senat w tym tygodniu zakończy prace (marszałek Grodzki w rozmowie z DGP sugerował, że posiedzenie plenarne mogłoby być zwołane 27–28 maja), Sejm przyjmie ustawę w trybie ekspresowym (przyjmując lub odrzucając poprawki izby wyższej), a marszałek Elżbieta Witek opublikuje kalendarz – wybory w ostatnią niedzielę czerwca będą mogły się odbyć. Jeśli jednak pojawią się jakieś komplikacje i np. Senat przytrzyma ustawę aż do 13 czerwca (do czego ma prawo), czerwcowe elekcje trzeba będzie przesunąć na lipiec. Przy czym obie strony – rząd i opozycja – zgadzają się, że urząd prezydenta musi być obsadzony do końca kadencji Andrzeja Dudy, czyli do 6 sierpnia.

Samorządy z głosem

Podczas gdy obóz rządzący próbuje dogadać się w parlamencie z opozycją, równolegle trwają intensywne rozmowy z tymi, którzy za organizację wyborów są współodpowiedzialni, czyli z samorządowcami. Chodzi o uniknięcie sytuacji, w której znów dojdzie do bojkotu przygotowań przez lokalne władze (wcześniej odmówiły przekazania Poczcie Polskiej spisu wyborców). W imieniu rządu negocjują wicepremier i minister rozwoju Jadwiga Emilewicz oraz Łukasz Schreiber. – To pierwsze tego typu rozmowy, przed majowymi wyborami nie było żadnego dialogu – mówi nam jeden z samorządowców.
Jak słyszymy, są cztery główne tematy rozmów. Pierwszy dotyczy bezpieczeństwa pakietów wyborczych. Samorządowcy mają obawy, że jeśli wiele osób zdecyduje się na taką formę oddania głosu, procesu nie da się w pełni kontrolować (nowa ustawa przewiduje, że to urząd gminy przesyła pakiety za pośrednictwem wyznaczonego operatora). – Jedną z najistotniejszych słabości ustawy, jest utrzymanie wątpliwych założeń dotyczących dostarczania pakietów do pocztowych skrzynek oddawczych (art. 5 ust. 5 ustawy), wbrew ogólnej dyspozycji wprowadzonej w art. 5 ust. 2, która każe traktować pakiet wyborczy jako przesyłkę poleconą – wynika ze stanowiska Związku Miast Polskich i Unii Metropolii Polskich.
Drugi obszar dyskusji dotyczy aktów wykonawczych do ustawy. Chodzi zwłaszcza o rozporządzenie ministra zdrowia, które określi wymogi sanitarne dla lokali wyborczych. Brak tych przepisów czy nawet projektu utrudnia proces przygotowań. – Problem w tym, że te zasady powinny być opublikowane możliwie późno, by były jak najbardziej aktualne w kontekście sytuacji epidemicznej – zauważa jeden z naszych rozmówców.

Głosować, ale jak i za ile

Trzeci obszar to sprawy organizacyjne, np. związane z pracami komisji. Zdaniem samorządów minimalne 3-osobowe składy komisji wykluczają rotacyjną pracę ich członków w lokalach wyborczych (a to może opóźnić liczenie głosów). Ustawa przewiduje też, że jeśli dwie lub więcej obwodowych komisji wyborczych ma siedzibę w tym samym lokalu lub budynku, komisarz wyborczy może połączyć obwody głosowania, dla których utworzono te komisje i powołać dla nich wspólną obwodową komisję wyborczą. Samorządy nalegają, by taka operacja była możliwa, ale na ich wniosek i tylko w uzasadnionych przypadkach. Wskazują bowiem, że łączenie komisji taki sposób w jednym budynku w mieście spowoduje, że liczba wyborców na lokal będzie wynosiła średnio 5 tys. – W efekcie nastąpi najpierw wydłużenie kolejki w dniu głosowania, a następnie przeciążenie komisji przy ustalaniu wyników – twierdzą włodarze.
Czwarty obszar dotyczy finansów. Na przeprowadzenie tegorocznych wyborów prezydenckich przewidziano w budżecie ok. 320 mln zł. Ale wiele wskazuje na to, że elekcja w formie mieszanej będzie droższa (choćby ze względu na zabezpieczenia sanitarne czy większą skalę głosowania korespondencyjnego). O ile – na dziś nie wiadomo. Sprawę komplikuje dodatkowo fakt, że już na potrzeby wyborów majowych, które ostatecznie nie doszły do skutku, do samorządów trafiły dotacje, z których sfinansowane miały być przygotowania. Jak słyszymy, delegatury Krajowego Biura Wyborczego w ostatnich dniach zbierały z gmin informacje, ile pieniędzy im zostało. Na szczęście z reguły wydatki nie były duże. Przykładowo Kraków otrzymał 836,7 tys. zł, z czego wydano ok. 23 tys. zł na organizację komisji wyborczych, prace przy aktualizacji spisów wyborczych, przygotowanie lokali wyborczych i zakup wyposażenia do lokali wyborczych. Z kolei Warszawa otrzymała 1,6 mln zł, a wydała jedynie 30 tys. zł.
Mimo to pieniędzy zapewne trzeba będzie dosypać. Tyle że samorządy odpowiadają, że nie są w stanie dokładnie oszacować potrzeb, nie wiedząc, jak mają być zabezpieczone lokale wyborcze i ile pakietów wyborczych trzeba będzie przyszykować.