Były wiceprezydent Joe Biden zwyciężył w co najmniej ośmiu z 14 stanów, które wybierały kandydata Partii Demokratycznej w tzw. superwtorek. Pozostałe wziął senator Bernie Sanders.
„Nie bez powodu nazywają to superwtorkiem!” – powiedział w entuzjastycznym wystąpieniu po zakończeniu głosowania Biden. Kampania byłego wiceprezydenta w ostatnich dniach wyraźnie nabrała pędu. Po kiepskich wynikach w kilku pierwszych prawyborach w lutym w ostatni weekend wygrał zdecydowanie w Karolinie Południowej i tak się zaczęła droga do wtorkowego sukcesu. Z kolei mocno lewicowy Sanders liczył na więcej. Szkodzi mu wycofywanie się kolejnych centrowych kandydatów, którzy przerzucają swoje poparcie na Bidena. Największym przegranym minionych plebiscytów jest zaś Michael Bloomberg.

Bloomberg rezygnuje

Okazuje się, że stawiając w zasadzie tylko na reklamówki telewizyjne, wyrzucił pół miliarda dolarów w błoto. Zdobył w sumie tylko pięciu delegatów, a – wyłączając Kolorado i Samoa Amerykańskie – nie udało mu się przekroczyć progu 20 proc. głosów. Mówiło się, że Bloomberg mógłby wciągnąć do swojej kampanii Hillary Clinton. W sztabie rozważano podobno zaproponowanie jej kandydatury na wiceprezydenta. „Drudge Report”, powołując się na źródła z zaplecza eksburmistrza Nowego Jorku, podał, że zlecone przez Bloomberga sondaże pokazują, iż taki tandem miałby największe szanse na pokonanie w listopadzie Donalda Trumpa.
Finalnie jednak Michael Bloomberg ogłosił rezygnację z dalszego udziału w kampanii.
– Zawsze wierzyłem, że pokonanie Donalda Trumpa zaczyna się od zjednoczenia wokół kandydata z największymi szansami, aby to zrobić. Po wczorajszym głosowaniu widać, że kandydat to mój przyjaciel i wspaniały Amerykanin Joe Biden – stwierdził w środowym oświadczeniu.
Spekulowano jednak, że Bloomberg po wycofaniu się z walki o nominację demokratów może wystartować jako kandydat niezależny, centrowy. Jeszcze nigdy, odkąd w epoce poprzedzającej wojnę secesyjną ukształtował się system dwupartyjny, kandydat nieposiadający nominacji demokratów lub republikanów nie wygrał wyborów prezydenckich. Ale parę razy zdarzyło się tak, że odebrał dość głosów reprezentantowi jednego z głównych stronnictw i uniemożliwił mu zwycięstwo.

Czekając na Obamę

Teraz czas, by do gry włączył się Barack Obama. Pozostali w wyścigu kandydaci bardzo by chcieli jego poparcia i emitują telewizyjne reklamówki powołujące się na autorytet byłego prezydenta. Większość spotów pokazuje Obamę chwalącego kandydatów z imienia i nazwiska w swoich wystąpieniach lub na szlaku kampanii. Niektóre zawierają tylko jego zdjęcia. Chodzi o to, by pokazać, że dany kandydat jest, przynajmniej w jakimś sensie, zaakceptowany i popierany przez byłego prezydenta, który nadal jest najbardziej lubianym demokratycznym politykiem w Ameryce.
Tyle że Obama nie wyraził jeszcze wprost poparcia dla żadnego z rywali o nominację, nawet Joego Bidena, z którym pozostaje w niemal rodzinnych relacjach. Ten ostatni postanowił wykorzystać zażyłość ze swoim byłym szefem, emitując w reklamówce fragment ceremonii z 2017 r., podczas której Obama spontanicznie, bez uprzedzania dziennikarzy, odznaczył swojego wiceprezydenta Prezydenckim Medalem Wolności, najwyższym cywilnym odznaczeniem w Ameryce. Gospodarz Białego Domu mówił wtedy, że Biden jest jednocześnie wybitnym mężem stanu oraz wytrzymałym, skromnym i lojalnym sługą swojego państwa.
Niewykluczone, że do końca prawyborczego sezonu żaden z demokratycznych pretendentów nie zdobędzie ponad połowy delegatów. W takiej sytuacji kandydat zostanie wyłoniony podczas partyjnej konwencji, która odbędzie się w lipcu w Milwaukee.
Byłaby to ustawiana (sporna) konwencja (ang. contested convention, brokered convention). Podczas partyjnego zjazdu tylko w pierwszym głosowaniu delegaci są zobowiązani głosować na kandydata, który wygrał w ich okręgu. Jeśli konieczne są kolejne, to delegaci mają już pełną swobodę. Mogą także głosować na osobę, która nie brała udziału w prawyborach.
„Ustawiane” konwencje zdarzają się rzadko. W ostatnich latach do takiej sytuacji doszło w 1948 r., gdy Partia Republikańska w trzecim głosowaniu wskazała Thomasa Deweya, oraz w 1952 r., gdy Partia Demokratyczna w trzecim głosowaniu wskazała jako kandydata Adlaia Stevensona. Obaj przegrali potem listopadowe wybory. Ostatni raz kandydat wyłoniony na „ustawianej” konwencji odniósł zwycięstwo w wyborach prezydenckich w 1932 r. Prezydentem został wówczas Franklin D. Roosevelt.

Zbiórka Trumpa

Komitet reelekcji Donalda Trumpa podkreśla to, że jedynym wygranym w prawyborach był obecny prezydent. Bo trzeba dodać, że republikanie też mieli swoje plebiscyty, tylko urzędująca głowa państwa miała w nich marginalną konkurencję. Według mediów prezydent zdobył 97 proc. głosów.
Brad Parscale, szef kampanii Trumpa, napisał na Twitterze, że nastąpił kompletny krach Partii Demokratycznej. „Oni nawet nie potrafią wybrać własnego kandydata, a chcą zreformować nasz system opieki zdrowotnej i prowadzić rząd. Nie, dziękuję” – dodał. W oddzielnym oświadczeniu wydanym przez sztab obecnego prezydenta Parscale stwierdził, że demokraci „duszą się w bałaganie i prą do największej katastrofy w swoich dziejach”. Donald Trump tymczasem na Twitterze napisał dość oszczędnie: „Odnieśliśmy wielkie zwycięstwo. Dziękuję!”. Chociaż formalnie obecny prezydent nie rywalizował z demokratami, to po chaosie w głosowaniu na lewicy pozostaje wrażenie, że republikanie idą do wyborów zwarci i gotowi, a demokraci są w rozsypce.
Podczas gdy demokraci zajęci są bratobójczą walką, Trump spokojnie gromadzi fundusze na kampanię. W ostatnich trzech miesiącach uzbierał 52 mln dol. Zdaniem ludzi ze sztabu Trumpa hojność ofiarodawców wzmogło wszczęcie przez demokratów procedury impeachmentu i wygrana prezydenta w procesie, jaki odbył się na forum Senatu. Był to najlepszy pod względem zebranych funduszy kwartał prezydenta.