Jedynym demokratą, który może skutecznie powalczyć z prezydentem, jest dzisiaj Joe Biden.
Gdyby patrzeć tylko na słupki popularności prezydentów, odkąd Instytut Gallupa w ogóle bada poparcie dla amerykańskich polityków, szanse Donalda Trumpa na reelekcję na 10 miesięcy przed wyborami byłyby bliskie zeru. Głowę państwa, według badania z 2 stycznia, popiera 42,6 proc. obywateli. Gorsze notowania miał tylko Gerald Ford na początku 1976 r., ale trzeba przypomnieć, że kraj dźwigał się wtedy z afery Watergate. Ford przegrał jesienią z Jimmym Carterem, ale bardzo nieznacznie.
Mimo to ostatnie sondaże w starciu jeden na jeden w kluczowych stanach dają prezydentowi duże szanse na reelekcję. I tak na Florydzie, w Iowa i Wisconsin, trzech zwykle remisowych stanach, oraz coraz bardziej demokratycznej Wirginii Donald Trump wygrywa z każdym z potencjalnych demokratycznych rywali oprócz Joego Bidena. Ta sytuacja nie jest anomalią. Osiem lat temu Barack Obama, który stał w obliczu walki o drugą kadencję, na 10 miesięcy przed wyborami miał poparcie większe od Trumpa o niecałe 2 pkt proc., a w listopadzie dosłownie położył rywala Mitta Romneya na łopatki.
Gospodarka amerykańska jest dziś w bardzo dobrej kondycji. Uważają tak także sami wyborcy. Dwóch na trzech Amerykanów twierdzi, że to znakomity czas na znalezienie dobrej pracy. W 2019 r. amerykańscy konsumenci definitywnie wyszli z rozpaczy dotyczącej kondycji ekonomicznej, którą Gallup dekadę temu – u szczytu kryzysu – dostrzegał u 90 proc. osób. Przez większą część rządów Obamy wskaźnik zaufania do gospodarczych osiągnięć rządu pozostawał poniżej 50 proc.
Amerykanie długo odczuwali skutki globalnego kryzysu i lokalnej recesji. Badania dowodzą, że inauguracja prezydencka Trumpa w 2017 r. stanowiła ważny punkt zwrotny i bezrobocie, przynajmniej z perspektywy wyborcy, stało się problemem drugo rzędnym. Jednak Gallup konsekwentnie stwierdza, że większość Amerykanów postrzega obecną i przyszłą kondycję gospodarczą kraju z perspektywy politycznej. 74 proc. przebadanych ostatnio przez niego uważa, że koniec końców wojny handlowe, które prowadzi Trump, wyjdą Ameryce na dobre, bo jej eksport znowu będzie konkurencyjny. Okazuje się, że w szaleństwie tej polityki celnej jest metoda, bo elektorat ją aprobuje.
W grudniu 2019 r. wpływowy ewangelikalny magazyn „Christianity Today” stanowczo opowiedział się za impeachmentem Trumpa, wskazując nie tylko na to, że prezydent mógł się dopuścić dwóch przestępstw, lecz także że jest człowiekiem zdemoralizowanym. A jednak dla wyborcy kojarzonego z religijną prawicą nie jest to bodziec do zmiany poglądów. Wiara jest w Stanach Zjednoczonych widoczna, ale o wiele mniej niż w poprzednich dekadach. Członkostwo i frekwencja w kościołach są rekordowo niskie.
Tymczasem więcej niż jeden na pięciu Amerykanów (21 proc.) określa się obecnie jako ateista, co stanowi znaczny skok z 14 proc. w 2010 r. i 8 proc. w 1999 r. Oprócz spadku liczby Amerykanów utożsamiających się z jakąkolwiek religią ogromne zmiany nastąpiły wśród katolików, wśród których odsetek chodzących do kościoła od początku tysiąclecia spadł prawie o połowę, a zaufanie do zorganizowanej religii i duchowieństwa o mniej więcej dwie trzecie. Dlatego w nadchodzącej kampanii kwestie wiary nie tylko nie będą obciążeniem dla Trumpa, ale i nie będą atutem demokratów (Biden jest katolikiem), gdyby chcieliby się na wartości powoływać.
Bernie Sanders i – w mniejszym stopniu – Elizabeth Warren mówią o budowie socjalistycznego społeczeństwa na wzór Skandynawii. To jednak wciąż nie robi wrażenia na Amerykanach. W ciągu ostatniej dekady wizja ta statystycznie nie zyskała na popularności. Ruch Oburzonych z Wall Street nic tu nie zmienił. Mniej niż połowa ludzi w ogóle brałaby pod uwagę głosowanie na socjalistycznego kandydata na prezydenta. Tylko około połowy samych członków Partii Demokratycznej postrzega socjalizm pozytywnie. To także przekonuje, że w starciu z Trumpem szanse ma przede wszystkim centrowy, identyfikujący się z amerykańskim kapitalizmem Joe Biden.