Jednym z najważniejszych wydarzeń mijającego roku był rozwód Wielkiej Brytanii z Unią Europejską. Mimo tego, że brexit w pewnym momencie zaczął przypominać tragikomedię, której końca nie było widać, wszystko zmieniło się, gdy premierem został Boris Johnson.

Przez ostatni rok brexit stał się niekończącą się telenowelą. Mnożyliśmy scenariusze i zastanawialiśmy, czy w ogóle dojdzie do tego, że Wielka Brytania opuści Unię Europejską. Eksperci i politycy mówili, że Brytyjczykom brakuje drugiej Margaret Thatcher, osoby pełnej odwagi i charyzmy.

Przez pierwsze pół roku Theresa May, była premier oraz lider Partii Konserwatywnej, próbowała wyprowadzić kraj z Wspólnoty. Jeździła do Brukseli, negocjowała umowę rozwodową z Jean-Claude'em Junckerem i za wszelką cenę chciała przeforsować w Izbie Gmin porozumienie rozwodowe.

W całym tym wielkobrytyjskim zamieszaniu kością niezgody był tzw. backstop, który od referendum 2016 roku uważany był za największy węzeł gordyjski. Ani Bruksela, ani Londyn nie mogły się dogadać co do tego, gdzie dokładnie miałaby powstać granica. Czy kontrolę należy postawić na linii Londyn-Belfast, czyli pomiędzy dużą wyspą a małą wyspą, albo na linii Belfast-Dublin, czyli w środku małej wyspy, albo w ogóle na linii Dublin-Europa, czyli pomiędzy małą wyspą a kontynentem.

Theresa May jak mantrę powtarzała, że „brexit oznacza brexit”, a Juncker i Tusk, że nie będą iść na ustępstwa w sprawie granicy między Irlandią a Irlandią Północną. Bawienie się w kota i myszkę do niczego nie prowadziło. Mimo obiecanek, że Wielka Brytania żegna się z Unią z końcem marca, w kwietniu Brytyjczycy obudzili się w Wspólnocie. Wtedy po raz pierwszy odroczenie brexitu stało się faktem. Nową datą rozwodu z UE był koniec października.

Prawdopodobnie nic nie zmieniłoby się w tej niekończącej się historii, gdyby nie dymisja May. Łamiącym się głosem i ze łzami w oczach była liderka Partii Konserwatywnej powiedziała, że „odchodzi z niezmierzoną wdzięcznością, że miała możliwość służyć krajowi, który kocha”. Światowe media, komentując rezygnację May, niemal jednym głosem mówiły: brexit pokonał brytyjską premier.

W drugiej połowie roku na angielską arenę polityczną z hukiem wkracza Boris Johnson, który obejmuje urząd po Theresie May. Pojawia się z hasłami „zrealizuję brexit bez żadnych >ale<” oraz „uczyńmy Anglię znów wielką”.

Nikt nie dawał szans politykowi z blond czupryną. Premier był porównywany do Donalda Trumpa i Benny’ego Hilla. Był wygwizdywany i wyśmiewany, a pierwsze tygodnie urzędowania były kompletną porażką. Mimo zapowiedzi, że do brexitu dojdzie pod koniec października „z umową albo bez”, mało kto wierzył w te populistyczne hasła. Z jednej prostej przyczyny: wydawało się, że Johnson nie ma pomysłu na uporządkowany rozwód z Unią.

Okazało się jednak, że wszyscy myliliśmy się. Boris Johnson działał według strategii „keep calm and carry on”, tj. zachowaj spokój i rób swoje. Obiecując Brytyjczykom dokończenie brexitu, premier chciał zapisać się w historii złotymi zgłoskami. I nie ma w tym nic dziwnego, bowiem idolem Johnsona jest Winston Churchill, o którym napisał książkę, będąc burmistrzem Londynu. Johnson wspominał o tym, że Churchill chciał zjednoczonej Europy i Unia Europejska jest dobrym rozwiązaniem dla kontynentu, ale sojusz państw często jest krytykowany i coraz bardziej odbiega od tej idei europejskości. o której mówili „praojcowie”.

Cud na Tamizą jednak się wydarzył. Najpierw Johnsonowi udało się wynegocjować nową umowę rozwodową, w której kwestia Irlandii Północnej została uregulowana w taki sposób, że zarówno Londyn, jak i Bruksela mogły zaakceptować rozwiązanie dotyczące tzw. backstopu.

Później Johnsonowi udało się to, czego w ciągu trzech lat nie mogła zrealizować jego poprzedniczka – Izba Gmin wstępnie zaakceptowała umowę rozwodową. Jednak do planowanej daty wyjścia z Unii z końcem października ponownie nie doszło. Premier został zmuszony, by poprosić Radę Europejską o kolejne przesunięcie daty wyjścia i w taki sposób odroczenie stało się faktem po raz drugi.

Johnson jednak nie poddał się. Jeżeli obiecał, że „dokończy brexit”, musiał dotrzymać słowa, bowiem tak się zachowują prawdziwi przywódcy Wielkiej Brytanii. Uczynił Unię Europejską symbolem zła, które było, jest i będzie. Co dalej? Wybawi cierpiący naród.

Później na Wyspach wszystko się działo w przyspieszonym tempie. Rozwiązanie parlamentu, kampania wyborcza, przedterminowe wybory. Po czym kolejny cud nad Tamizą - konserwatyści pod względem zarówno mandatów, jak i poparcia uzyskali najlepszy wynik od czasów Margaret Thatcher.

Przed Bożym Narodzeniem mając większość w Izbie Gmin premier odpalił rakietę brexitu. Parlament w pierwszym czytaniu zaakceptował ustawę, która formalnie umożliwia Wielkiej Brytanii z końcem stycznia opuścić Unię Europejską. Teraz od rozwodu z Wspólnotą Brytyjczyków dzieli tylko zielone światło od Izby Lordów, która miałaby zaakceptować ustawę ws. wyjścia.

Czy Londyn będzie o jeszcze jeden krok bliżej do rozstania się z Unią? O tym dowiemy się w przyszłym roku. Triumf Johnsona w grudniowych wyborach oraz wielka chęć zrealizowania woli brytyjskiego narodu sprawi, że z końcem stycznia Wyspiarze w końcu dostaną to, czego się domagają od więcej niż trzech lat.

Ciężko powiedzieć, czy po rozszastaniu się z gronem państw UE, do którego Brytyjczykom udało się dołączyć dopiero za trzecim razem, Londyn straci czy zyska. To się okaże dopiero po latach. Jednak mijający rok z brexitem udowodnił, że nie zawsze można mieć co się chce, ale zachowując spokój i robiąc swoje prędzej czy później można uzyskać to, do czego się dąży.