Boris Johnson może teraz wywiązać się z podstawowej obietnicy złożonej w trakcie kampanii wyborczej: dokończyć brexit („get brexit done”).

Zjednoczone Królestwo przestanie należeć do Unii Europejskiej wraz z końcem stycznia przyszłego roku – trzy i pół roku po referendum brexitowym oraz po 57 latach i jednym miesiącu członkostwa. Zanim to jednak nastąpi, parlament musi jeszcze zająć się formalnościami, a więc przyjąć wynegocjowane z Brukselą porozumienie wyjściowe oraz ustawy, które wprowadzą jego zapisy na grunt brytyjskiego prawa. Nie będzie to stanowiło problemu, biorąc pod uwagę komfortową większość, jaką konserwatyści uzyskali w Westminsterze (365 mandatów na 650 miejsc).

Ważne szczegóły

To jednak wcale nie będzie oznaczało, że „brexit” został zakończony. Jeśli bowiem trzymać się analogii rozwodu, to porozumienie wyjściowe mówi tylko, kto dostanie telewizor, a komu przypadną garnki. Potem jeszcze trzeba się dogadać co do alimentów i podzielić opieką nad dzieckiem. Innymi słowy, porozumienie wyjściowe porządkuje rozstanie tymczasowo; teraz strony muszą uzgodnić, jak będą wyglądały wzajemne stosunki w przyszłości.

Najważniejszym elementem tych rozmów jest uregulowanie kwestii wymiany handlowej. Boris Johnson chciałby, żeby negocjacje nad umową zakończyły się do końca przyszłego roku. Problem w tym, że umowy o wolnym handlu negocjuje się latami, a nie miesiącami.

Twardy brexit

Jeśli umowa nie będzie gotowa przed końcem 2020 r., Europie znów w oczy zajrzy twardy brexit. Negocjacje z Brytyjczykami zostały bowiem pomyślane tak, aby ich ustalenia nachodziły na siebie na zakładkę: porozumienie tymczasowe miało wygasnąć w momencie, gdy byłby już gotowy jego prawny następca. Bez niego biznes znów znajdzie się nad przepaścią.

Johnson na razie trzyma się terminu przypadającego za rok i dwa tygodnie, bo nie chce drażnić eurosceptyków w swojej partii. Ci bowiem wielokrotnie dawali do zrozumienia, że wolą twardy brexit od „chodzenia na pasku Brukseli”. Część publicystów uważa jednak, że premier nie jest samobójcą i że w razie potrzeby zwróci się do Brukseli o wydłużenie okresu przejściowego.

Otwarte pozostaje również pytanie odnośnie preferowanego przez Johnsona kształtu umowy z Unią: czy premier postawi na zbliżenie ze Wspólnotą, jeśli idzie o różne regulacje, czy też będzie dążył do zerwania?

Długa lista priorytetów

Zakończenie jednego etapu brexitu, jak też największe zwycięstwo wyborcze konserwatystów od 1987 r. dają Johnsonowi spore pole manewru w polityce wewnętrznej. Priorytetem numer jeden jest służba zdrowia, którą w powszechnej wśród Brytyjczyków opinii trawi kryzys. Kiedy więc królowa Elżbieta II w uroczysty sposób zainauguruje rozpoczęcie prac przez nowy parlament w czwartek, to zapowie między innymi zwiększenie nakładów na służbę zdrowia o 33,9 mld funtów (173 mld zł) rocznie.

A to nie koniec wydatków, bo rząd prawdopodobnie będzie musiał znaleźć pieniądze na podwyżki dla nauczycieli, jeśli będzie chciał zatrzymać ich odpływ z zawodu. Co więcej, Johnson obiecał też „technologiczną rewolucję” w armii, a rewolucje kosztują. Szefa rządu nie ominą też trudne decyzje, jak w przypadku budowy kolei dużych prędkości między Londynem a Manchesterem. Projekt za 88 mld funtów (450 mld zł) jest mocno niepopularny wśród torysów, ale rezygnacja z niego skazałaby konserwatystów na gniew swoich nowo pozyskanych wyborców z robotniczych terenów środkowej Anglii.

Sprzyjające torysom gazety – „The Times” oraz „The Telegraph” – podały wczoraj, że oprócz powyższych wyzwań najbliższy doradca Johnsona planuje własną „rewolucję”: zmiany w służbie cywilnej i aparacie rządowym, w tym zmniejszenie liczby ministrów. Na początku lutego, po brexicie, wypowiedzenia ma dostać jedna trzecia z nich.

Co z tą Szkocją?

Johnsona czeka również wyzwanie natury ustrojowej, a mianowicie kwestia szkockiej niepodległości. Zwiększenie liczby mandatów w Westminsterze przez szkockich nacjonalistów szefowa partii Nicola Sturgeon odebrała jako wyraźny mandat dla proniepodległościowego kierunku swojego ugrupowania. Po ogłoszeniu wyników zażądała, aby parlament przyznał Szkotom prawo do organizacji kolejnego referendum.

Na razie jednak politycy w Londynie nie chcą o tym słyszeć. We wczorajszym wywiadzie Gove kategorycznie odrzucił taką możliwość, mówiąc, że „Szkocja jest silniejsza w Zjednoczonym Królestwie”. W 2016 r. Szkoci w większości opowiedzieli się za pozostaniem w Unii Europejskiej; teraz, kiedy brexit jest bardziej niż pewien, ten sentyment może powrócić ze zdwojoną siłą. Chyba że zagłuszy go umiejętna polityka wewnętrzna nowego rządu.

Otwarte pozostaje również pytanie, jak brexit wpłynie na nastroje w Irlandii Północnej, która na mocy uzgodnień między Johnsonem a liderami unijnej „27” pozostanie bardziej związana z Unią niż reszta Królestwa. Może to przyłożyć się wzrostu nastrojów unifikacyjnych.