Decyzja co do rodzaju i wymiaru kary należy wyłącznie do sądu niemieckiego - Marek Dunin-Wąsowic.
W październiku przed sądem w Hamburgu ruszył jeden z ostatnich procesów hitlerowskiego zbrodniarza z czasów II wojny światowej. 93-letni Bruno Dey jest oskarżony o współudział w masowych morderstwach w nazistowskim obozie śmierci Stutthof niedaleko Gdańska. Dey przyznał, że służył tam jako strażnik, wiedział o okrucieństwach dokonywanych w obozie, ale twierdzi, że nie brał udziału w zbrodniach. Przesłuchania oskarżonego są ograniczone do dwugodzinnych sesji i nie więcej niż dwa razy w tygodniu z powodu złego stanu zdrowia Deya.
Zdaniem prokuratorów Dey miał 17 lat, kiedy trafił do Stutthofu i stał się jednym z „trybików morderczej maszynerii”. Niemiecki tygodnik „Der Spiegel” pisze, że Dey został oskarżony o zabicie 5000 osób, stwarzając nieludzkie warunki życia, 200 osób zagazował i 30 zabił, strzelając ofiarom w kark. Sąd musi zdecydować, czy „świadomie popierał” zabijanie szczególnie żydowskich więźniów – twierdzi prokuratura. Prokuratorzy wszczęli sprawę dopiero w 2016 r., kiedy śledczy znaleźli ubrania SS-mana z jego nazwiskiem i podpisem w archiwach obozu Stutthof.
W latach 1946–48 odbyły się w Gdańsku cztery procesy członków załogi niemieckiego nazistowskiego obozu koncentracyjnego Stutthof przed sądami polskimi. Potem miało miejsce jeszcze kilka procesów pojedynczych członków załogi obozu przed sądami innych państw, głównie RFN.
W zeszłym tygodniu zeznania przed sądem w Hamburgu złożył były więzień obozu Marek Dunin-Wąsowicz. DGP rozmawiał z nim po rozprawie.
Pamięta pan gdańskie procesy załogi Stutthofu sprzed ponad 70 lat?
Owszem. W jednym uczestniczyłem w charakterze obserwatora, kiedy zeznawał mój brat, który też był w obozie. Ja sam wtedy przed polskim sądem nie występowałem.
A jaka wtedy panowała atmosfera? To było przecież tuż po okupacji.
O ile pamiętam, po orzeczeniu wyroków śmierci odbyły się jedyne na Pomorzu publiczne egzekucje. Ciężarówki ze skazańcami wyjechały z aresztu, przejazd miastem zajął kolumnie kilkanaście minut. W sumie kilkanaście samochodów zajechało pod ustawione już szubienice. Na platformie każdej z nich siedział na wysokim, drewnianym stołku jeden skazaniec – sześciu mężczyzn i pięć kobiet. Pętle na szyje zakładali im byli więźniowie ze Stutthofu. Sam tego na oczy nie widziałem, bo to było za trudne doświadczenie. Oglądałem potem zdjęcia z egzekucji.
A dzisiaj, kiedy przed sądami, głównie niemieckimi, stają już ostatni żyjący obozowi kaci, jak Bruno Dey w Hamburgu, na jakie pana zdaniem kary zasłużyli? Jaką im w 2019 r. wymierzyć sprawiedliwość?
W trakcie hamburskiej rozprawy, która jest częścią ostatniego już procesu kogokolwiek z załogi Stutthofu, sędzia zadała mi to samo pytanie. Odpowiedziałem, że decyzja co do rodzaju i wymiaru kary należy wyłącznie do sądu niemieckiego. Ja nie będę nic sugerować ani w ogóle wypowiadać się na ten temat. Mam tylko nadzieję, że wyrok będzie sprawiedliwy.
Hamburski proces jest oparty na zeznaniach 20 świadków, w tym pana.
Ale ja jestem jedyną osobą z tych 20, która złożyła zeznania przed sądem. Pozostali wysłali swoje wspomnienia albo nagrania z rejestracją wspomnień i z tym materiałem sędzia zapoznała się wcześniej.
Jak długo trwało pana zeznanie?
Pierwszego dnia, czyli w poniedziałek 28 października, mówiłem przez dwie godziny. Sąd zaproponował, żebym po prostu opowiadał. I żebym mówił o swoich wrażeniach, przeżyciach i emocjach związanych z tym, co się działo w obozie. We wtorek była przerwa. Spędziłem ją, rozmawiając z niemieckimi dziennikarzami. W środę sąd zadawał mi pytania.
Pamięta pan Bruno Deya? Czym zajmował się w obozie?
Tacy esesmani jak Dey wykonywali trzy typy zadań: nadzorowali obóz z wież strażniczych uzbrojeni w karabiny maszynowe, pilnowali więźniów wykonujących prace poza granicami obozu oraz, co najistotniejsze, eskortowali ich do miejsc, gdzie były wykonywane egzekucje. Dodam, że jeżeli kapo, którzy rekrutowali się głównie z niemieckich więźniów, dokonywali brutalnych pobić, to zajścia te miały miejsce pod ścisłym nadzorem esesmanów w osobach takich jak człowiek sądzony teraz w Hamburgu. Zdarzały się wówczas śmiertelne pobicia. Gorliwość kapo wynikała z ich woli przeżycia. Nie chcieli wracać do statusu zwykłego więźnia.
Jak wyglądało pana życie w obozie?
Zostalem osadzony w Stutthofie w maju 1944 r., kiedy aresztowano moją rodzinę za zaangażowanie w antynazistowski ruch oporu. Sam byłem członkiem Szarych Szeregów. W obozie panowała epidemia tyfusu. Odmawiano nam jedzenia, wody i lekarstw, a praca była tak ciężka, że trudno ją było znieść. Udało mi się przeżyć m.in. dlatego, że zostałem zaszczepiony, żeby móc wykonywać różne prace.
Czy obrona Bruno Deya nie próbowała kwestionować prawdy o nazistowskich obozach koncentracyjnych?
Nie. Jego adwokat ani słowem się nie odezwał, kiedy sąd zadawał mi pytania. Na koniec sędzia podziękowała mi za udział w rozprawie i podkreśliła, że moja opowieść była bardzo poruszająca. Zapytała, czy mam ochotę zadać pytanie oskarżonemu. Odpowiedziałem, że nie, że widzę w nim tylko siedzącego esesmana. Mundur esesmański pozostaje dla mnie symbolem zła. Wtedy sędzia odezwała się do obrońcy – czy on ma coś do powiedzenia. On odparł, że bardzo dużo, ale ta mu szybko przerwała i stwierdziła, iż miał na to czas wcześniej. Zablokowała mu możliwość zabrania głosu. Muszę też przyznać, że ta kobieta była znakomicie przygotowana do swojego zadania. Dobrze znała moje wcześniejsze opowieści o Stutthofie oraz zeznania mojego brata z polskich procesów z lat 40.
Pana rola w procesie się skończyła, czy będzie pan jeszcze wzywany?
Musiałbym się na to zgodzić. Ale raczej odpowiedziałbym negatywnie, bo było to dla mnie za duże przeżycie. Bardzo interesujące, ale i męczące, i wyczerpujące. Jestem zadowolony z wyjazdu do Hamburga, ale mam już całej tej sprawy dosyć.