PiS chce być lekarstwem na zdefiniowane przez siebie zło. Jednak polityka tożsamości i retoryka godnościowa to emocjonalna reakcja na problemy, które przyniósł nam globalny kapitalizm.
Dziennik Gazeta Prawna
Wygrywając wybory w 2015 r., PiS obiecywał rozwiązać trzy główne problemy, które neoliberalna transformacja zrodziła w Polsce. Te problemy to: teoretyczne państwo, elastyczny rynek pracy z biedapłacami oraz słabnąca wspólnota jako następstwo pogoni za sukcesem materialnym.
Im dłużej trwa władza prawicy, tym bardziej osią systemu rządów staje się scentralizowane państwo, relacje pracodawca – pracownik przypominają przedwojenny korporacjonizm, zaś wspólnota narodowa jest lepiona przez tradycjonalizm kulturowy Kościoła.
Jednak król jest nagi – rządzący nie mają programu, który by wpisywał narodową strategię dalszej modernizacji kraju w procesy ewolucji UE, światowej gospodarki i ograniczania kryzysu ekologicznego.

By ostatnich nie gryzły psy

Nadwiślańscy liberałowie sprawili, że zamiast welfare state, państwa dobrobytu, pojawiło się workfare state, państwo zmuszające ludzi do podejmowania jakiejkolwiek pracy w jakichkolwiek warunkach za jakąkolwiek cenę – pod groźbą odebrania zasiłku. Taka polityka społeczna, stwierdza jej badaczka Maria Theiss, przyczyniła się w latach 2008–2015 do erozji obywatelstwa społecznego w sferze pracy i zatrudnienia.
W efekcie PiS sięgnął po władzę w bogatym kraju ubogich ludzi: 1,5 mln, podaje GUS, to pracujący biedni, którzy ledwo przekraczają pułap płacy minimalnej. Pensje w mikrofirmach wahają się w granicach 2,6 tys. – 2,8 tys. brutto, w tym 70 proc. zatrudnionych otrzymuje płace poniżej średniej. PiS dał nadzieję lepszej przyszłości „ostatnim”. Ponieważ program wyborczy przekuwano w czyn, to PiS zdobył tak cenną w demokracji wiarygodność wyborców. Państwo, w ich mniemaniu, zerwało z imposybilizmem poprzedników: pokazało, że można obchodzić neoliberalne kanony w polityce społecznej czy rozwojowej, nie kłaniać się we wszystkim technokratycznej Komisji Europejskiej.
Na korzyść rządzących zadziałało też to, że udało im się stworzyć podział na wielkomiejskie elity oraz prowincjonalny lud, a następnie wciągnąć ten drugi w rozliczanie tych pierwszych. PiS obiecał „ostatnim” wyrównanie rachunków za upokorzenia transformacji – to, co w nowych realiach stało się dla nich nieosiągalne, budziło i wzmacniało ich resentyment wobec beneficjentów transformacji. Resentyment, czyli zatruwająca duszę zawiść, której podłożem jest zazdrość o takie dobra jak: wysoki status materialny, popularność, więzi towarzyskie. Tym walorom odbiera się teraz wartość. Co więcej, ich potępianie zaczyna się nobilitować, bo daje to poczucie wyższości moralnej.

Przede wszystkim porządek

PiS obiecał wzmocnienie kontroli nad aparatem państwa oraz odbudowę efektywności jego działania – i tę obietnicę z nawiązką spełnił. Służbę cywilną przejęła nomenklatura partyjna na podstawie znowelizowanej ustawy z 2008 r. – teraz można obsadzać stanowiska kierownicze na podstawie decyzji politycznej, już bez konkursu. Zachowując pozory legalności kolejnych inicjatyw, partia rozciąga kontrolę nad sądami oraz prokuraturą, łamiąc stopniowo trójpodział władzy. Rodzi to poczucie bezkarności i łatwość stosowania technik niszczenia przeciwników politycznych, jak zawiązana w Ministerstwie Sprawiedliwości grupa hejterska. Ta praktyka rządzenia narusza kantowski republikanizm, w którym władza wykonawcza (rząd) musi być izolowana od władzy ustanawiającej prawo i działać w jego granicach.
PiS rozbudowuje aparat przemocy, choć nie widać realnych zagrożeń bezpieczeństwa wewnętrznego: ani politycznego, ani kryminalnego. W 2016 r. liczba zatrudnionych w służbach bezpieczeństwa publicznego przekroczyła 180 tys., to dwukrotnie więcej niż w PRL. Jest to co prawda ogólna tendencja – łatwiej obecnie oferować bezpieczeństwo fizyczne niż socjalne. Powstało też wiele wyspecjalizowanych służb (CBŚ, CBA), ale ich liczebność, lepsze wyposażenie i wynagradzanie świadczy o rosnącej roli sił policyjnych w zestawie technik rządzenia.
W dalszej kolejności PiS podporządkował umacnianiu władzy media publiczne. Ponadto rozciąga kontrolę nad pozarządowymi organizacjami, obdarowując wsparciem finansowym „misyjne” stowarzyszenia i fundacje. Swoich krytyków ścigają też przed sądami publiczne instytucje, korzystając przy tym z prawa do ochrony dóbr osobistych, które gwarantuje kodeks cywilny. To subtelny instrument tłumienia krytyki. Do tego bilansu trzeba dodać kontynuowanie fantazmatów geopolitycznych II RP, marzenie o statusie regionalnego mocarstwa, z amerykańską pomocą (ciągłe antyszambrowanie w Waszyngtonie), poruszanie się z wdziękiem słonia w przestrzeni między UE, Rosją, Francją a Niemcami. Co najgorsze, PiS nie ma programu dla kraju poza retoryką godnościową (stale zagrożona niepodległość, wstawanie z kolan), patriotyzmem, osłabianiem opozycji i pluralizmu, a także konserwowaniem kulturowego tradycjonalizmu przy pomocy ambony.
PO realizowała standardowy program neoliberalny: prywatyzować, deregulować, niech o wszystko martwi się Duch Świętego Rynku. W ten sposób przygotowała pole do ofensywy PiS.

W rozkroku między biznesem a klasami pracowniczymi

PiS zaufało 53,3 proc. rolników, 46,8 proc. robotników oraz 29,1 proc. właścicieli małych firm. W sumie elektorat tej partii tworzą pracownicy najemni prywatnych firm, budżetówka (bez kierowników), robotnicy przemysłowi, sektor niskopłatnych usług, rolnicy, emeryci. To w większości mieszkańcy prowincji porzuceni w trakcie transformacji, uznani przez liberalny „Salon” za roszczeniowców, którzy może czasami bywają w Brukseli – ale tylko jako wykonawcy fuch. PiS pochylił się nad ich losem. Obniżył wiek emerytalny, wprowadził minimalną stawkę godzinową, podwyższył płacę minimalną. Stara się bronić interesów rodzimych rolników i drobnych przedsiębiorców. Krytykuje obcy kapitał, zwłaszcza w sektorze bankowym i wielkopowierzchniowym handlu, ale nie zaniedbuje inwestorów z wielkiego świata, którzy albo budują u nas montownie, albo centra usług dla korporacji, stręcząc im Polki i Polaków.
To właściwy prawicy korporacjonizm. Czyli dla każdego coś miłego – dla jednych dochód gwarantowany 500+, godzinowa płaca minimalna, poprawa warunków zatrudnienia (np. obowiązek umowy o pracę), dla drugich – konstytucja dla biznesu, wspierające sektor finansowy powszechne plany kapitałowe, obniżka podatku CIT, likwidacja trzeciego progu podatkowego czy zniesienie podatku spadkowego dla najbliższej rodziny.
Jednak PiS z daleka obchodzi kwestie progresji podatkowej, obniżenia podatku VAT, nie wspomina o likwidacji podatku liniowego dla samozatrudnionych, ustanowienia podatku katastralnego. Nie wspomina też o ponadzakładowych układach zbiorowych, dalej komercjalizuje ubezpieczenia emerytalne, ignoruje to, że w wielu gminach nie ma publicznego żłobka. W 2016 r. tylko nieco ponad 60 proc. dzieci w wieku 3–6 lat, i 8 proc. przed ukończeniem 2 lat, znajdowało się pod zinstytucjonalizowaną opieką. W UE odsetek ten przekracza 80 proc. (za: J. Sawulski, „Pokolenie 89. Młodzi o polskiej transformacji”). Obniżył za to o 1 proc. najniższą stawkę podatkową, dzięki czemu pracownikowi biorącemu na rękę co miesiąc 1,8 tys. zł zostanie dodatkowe 25 zł miesięcznie. Daleko wciąż od rozwiązań instytucjonalnych i standardów, które by wspierały pracę i płacę, partnerską rodzinę, gwarantowały równy i powszechny dostęp do wysokiej jakości usług publicznych, zwłaszcza edukacyjnych i zdrowotnych.
Tak więc odmienianie przez wszystkie przypadki słów „suweren” oraz „Polki i Polacy”, przeciwstawianych wielkomiejskiej elicie, to socjotechnika wyborcza. Demiurdzy miejsc pracy nie muszą się obawiać PiS. Do beneficjentów tej polityki, obok inwestorów, należy też wygłodzona odsunięciem od synekur przez wiele lat partyjno-biurokratyczna elita oraz ochraniający ją prawicowi dziennikarze. Ich media tuczą się na reklamach od publicznych kolosów, tak jak poprzednio pasła się na ogłoszeniach spółek Skarbu Państwa druga strona. Z budżetu państwa wypłynęło w 2018 r. 26 mld zł na pomoc dla przedsiębiorców, wynika z raportu UOKiK o pomocy publicznej (w roku poprzedzającym było to 40,9 mld zł). W tym samym roku na 500+ przeznaczono 24,5 mld zł. Z jednej strony rośnie według GUS odsetek Polaków żyjących na poziomie minimum egzystencji: w 2018 r. było to 5,4 proc. (ok. 200 tys. więcej), podczas gdy w 2017 r. było to 4,3 proc. Z drugiej – pogłębia się rozwarstwienie majątkowe: 10 proc. najbogatszych przejmuje w Polsce 40 proc. dochodu narodowego, najwięcej w Europie (za: Th. Blanchet, L. Chancel, A. Gethin na podstawie rejestrów podatkowych). Troską o europejskie płace PiS objął najpierw zasłużone kadry, lokując je w radach nadzorczych publicznych spółek.

Późny wnuk Kwiatkowskiego

Strategia na rzecz odpowiedzialnego rozwoju sygnowana nazwiskiem premiera Mateusza Morawieckiego to jak dotąd przykład dobrej roboty PR, a nie udany interwencjonizm podażowy. W dobrym kierunku idzie ograniczanie udziału zagranicznego kapitału w sektorze bankowym i wspieranie procesu tworzenia narodowych czempionów. Szkoda tylko, że w tradycyjnych gałęziach przemysłu jak energetyka, sektor paliwowy. Jednak niewypowiedzianym celem strategii jest tworzenie powiązań między państwem a biznesem (vide: neutralizacja Polsatu i Superstacji).
Według rankingu innowacyjności Komisji Europejskiej polska gospodarka znalazła się na 25. miejscu, z dużym wysiłkiem zostawiając za plecami Chorwację, Bułgarię i Rumunię. Nic dziwnego, skoro nasze państwo wydaje więcej na IPN niż na utrzymanie PAN. Woli kupować technikę wojskową, zamiast w drodze kooperacji rozwijać własną. Także program kolei próżniowej (hyperloop), którą ma rozwijać prywatna firma Hyper Poland, nie będzie konkurencją dla przedsięwzięcia Elona Muska – zamiast próżniowych tuneli łączących polskie miastami powstanie tylko tor testowy. Dystans między stolicą a Krakowem gierkowską magistralą w 1984 r. pociągi pokonywały w 2 godz. 40 minut, Pendolino – tylko 20 minut krócej.
Dobrą ilustracją strategicznej niemocy państwa i biznesu są dzieje „polskiego grafenu” (sam grafen nie jest polskim wynalazkiem, nasi naukowcy pracowali nad technologiami wytwarzania go w dużych arkuszach), podobnie jak w PRL niebieskiego lasera (dzięki krótszej fali można zapisać więcej informacji na płytach CD i DVD). Nie opracowano ani technologii wdrożenia grafenu do przemysłowej produkcji, ani nie znaleziono odpowiednich funduszy dla uruchomienia takiej produkcji, ani wypromowania wyrobu, choć ma on, zastępując krzem, dokonać przełomu w elektronice. Nie pomogły fundusze Polskiej Grupy Zbrojeniowej i KGHM – powołana do komercjalizacji projektu spółka Nano Carbon, parę razy dokapitalizowana, ostatecznie trafiła do skansenu potiomkinowskich projektów.
Na inną przeszkodę natrafi ewentualne włączenie się do wyścigu elektromobilności. Nawet gdyby polskie firmy opanowały niezbędną technikę budowy autonomicznych samochodów, pozostanie kwestia baterii, stacji ładowania oraz dostępności metali ziem rzadkich (REE, Rare Earth Elements), których największym dostawcą pozostają Chiny. Można przypuszczać, że REE w nieodległej przyszłości zastąpią węglowodory w roli bariery wzrostu gospodarczego. Polscy naukowcy opracowują własne konstrukcje baterii na bazie litu i sodu, podejmują także próby wdrożenia produkcji akumulatorów węglowych. Ale to projekty na wczesnym etapie prac. W 2018 r. tylko 2,5 tys., w tym 620 nowych, samochodów elektrycznych przemierzało coraz lepsze polskie drogi (za portalem gospodarczym wnp.pl). Trudno je wypatrzyć z okien Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, a przecież miało ich być w tym roku 14 tys., a w przyszłości milion, na dodatek miały być w 100 proc. polskie.
Najbardziej uderzający jest niski poziom nakładów na prace badawczo-rozwojowe, który oscyluje wokół 1 proc. PKB (docelowo ma to być 3 proc.). Oczywiście jest wiele innowacyjnych firm, w tym w dziedzinie robotyki (Polski Instytut Automatyki i Pomiarów), ale ogólnie stan rodzimej nauki trafnie oddają słowa prześmiewcze piosenki o odremontowanym katowickim dworcu: „Schody nieruchome czynne całą dobę”.
Atutem polskiej peryferii jest wciąż tania siła robocza, a zwłaszcza jej wydajność w stosunku do kosztów pracy. W 2018 r. przeciętne godzinowe koszty pracy wynosiły 10,1 euro, a godzinowa produktywność – 15,2 euro. Tym samym koszty pracy stanowiły dwie trzecie wydajności pracy. Jaki odważny polityk pozbawi kraj tego atutu?

Jaka wspólnota

Dla ideologów PiS świat zewnętrzny to nieujarzmione siły „globalizacji”, wielkich korporacji oraz ruchów obywatelskich, poszerzających katalog wolności jednostki. A przynosi je „cywilizacja śmierci” wraz z „seksualizacją” dzieci, ideologią LGBT, ale też niedopłacona praca, niepewność zatrudnienia, imigranci i zawirowania rynków finansowych. Dlatego w dyskursie ideologicznym rządzącej partii splatają się takie motywy jak kult narodu jako wielkiej rodziny, silnego państwa i pokoju społecznego oraz kulturowy tradycjonalizm i integralny antykomunizm. To historycznie sprawdzony program konserwatywno-narodowej prawicy w Polsce.
Nowoczesna świadomość narodowa kształtowała się w pewnym stopniu jako przeciwwaga dla tożsamości klasowej. W trakcie przełomowej rewolucji 1904–1905 gwałtownie krystalizującą się świadomość klasową przeorała ksenofobiczna i konserwatywna propaganda endecji. Odrzuciła ona ideę państwa wielonarodowego i związała w ten sposób świadomość Polaka z katolicyzmem. Dlatego w strategii politycznej PiS odpowiedź na różne deficyty wyrażona jest językiem troski o zdrową duszę Polaków, naszą tożsamość narodową i religijną. Bo troski zawsze lepiej dzielić.
Naturalnym sojusznikiem dla PiS stał się narodowy Kościół, coraz bardziej osamotniony w Europie. Partia ta toleruje także radykalny ruch narodowy, sprzężony z „patriotycznym” kibolstwem i z jego ksenofobiczną przemocą. Odpowiedź na te deficyty to różańcowy kordon wokół widzialnych i niewidzialnych granic kraju. Strategia ta ma w istocie charakter kulturowy. Z tego źródła pochodzą etykiety o „zdradzie elit”, „kosmopolityzmie”, atak na nowoczesność i dziedzictwo Oświecenia. „PiS zachowuje się tak, jakby miało wziąć odwet nie tylko na «Gazecie Wyborczej» i TVN, lecz także na Europie Zachodniej za jej politykę i jej kulturę, a więc właściwie na całej kulturze liberalnej od czasów reformacji” – pisze Tomasz Sawczuk z „Kultury Liberalnej”. Ideologie modernistyczne, stawiające na piedestale autonomię i podmiotowość jednostki w miejsce „wartości zastanych i niedowolnych”, nazywa zjednoczona prawica marksizmem, lewactwem, komunizmem XXI w.
PiS daje odpór „lewactwu”, proponuje też każdemu poczucie godności bycia Polakiem, które ma zapewnić przywrócenie państwu „suwerenności” w grze narodów, choćby tylko środkowoeuropejskich i choćby tylko w formie żebraczego i kieszonkowego militaryzmu.

I po co tyle władzy

Alternatywą wobec wspólnoty etniczno-kulturowo-religijnej jest republikańska wspólnota życia i pracy oraz republikańska wspólnota polityczna. Moralność opiera się tu na postulacie powszechnej życzliwości i godności każdego człowieka. Każdy z członków wspólnoty może decydować na równych prawach o wartościach, które razem warto, a niekiedy wręcz trzeba, realizować. Dopiero wtórnie taka wspólnota może różnicować się na wspólnoty religijne, etniczne, obyczajowe, rasowe itd.
Tak dzieje się np. w Szwecji, w której lewica już w 1928 r. podjęła się przekształcenia państwa w dom ludu, folkhemmet, wspólnotę, w której wszystkie jej części traktuje się z troską, a sukces materialny czy społeczny mierzy się powodzeniem najsłabszych, a nie najsilniejszych, a więc nie rozmiarami PKB czy średnią dochodów, jak wielokrotnie na łamach DGP pisał Andrzej Szahaj. W „domu ludu” klasy pracownicze mają silne związki zawodowe (ok. 70 proc. zatrudnionych), wysoki poziom osłony socjalnej, umowy branżowe dotyczące płac i warunków pracy. Sektor prywatny jest konkurencyjny, bo łagodne jest prawo upadłościowe dla firm. W sumie to połączenie efektywnej gospodarki z dużym udziałem przemysłu, z bezpieczeństwem socjalnym. Co więcej, indywidualizmowi i dążeniu do osobistego sukcesu zawodowego, właściwego protestanckiemu etosowi pracy, towarzyszy otwarcie na potrzeby mniej utalentowanych czy zepchniętych na pobocze nie z własnej winy.
Tymczasem PiS chce być lekarstwem na zdefiniowane przez siebie zło. Jednak polityka tożsamości, retoryka godnościowa i ksenofobia to emocjonalna reakcja na problemy, które przyniósł nam globalny kapitalizm. Jak ukazał w swoich książkach wybitny historyk brytyjski Eric Hobsbawm, tam gdzie pojawiają się nierówności społeczne i duże różnice majątkowe, są też przegrani, upokorzeni, rozczarowani. A ich gniew przekuwany jest w retorykę radykalnej zmiany. Władzę zdobywają ugrupowania antyliberalne, antydemokratyczne, antyracjonalistyczne, marzące o powrocie do wartości, które podważyła nowoczesność.
Rządząca Polską partia anachronicznie definiuje potrzeby społeczeństwa. Widzi świat przez okienko chaty z kraja. Nie pojmuje nowej sytuacji, w jakiej znalazła się ludzkość: jeśli ziemski ekosystem ma przetrwać, trzeba zmienić dotychczasowy model wzrostu gospodarczego i konsumpcji. A takiej zmiany można dokonać tylko w wyniku współdziałania państw i obywateli na poziomie globalnym. Na poziomie narodowym natomiast, na którym operuje PiS, nie da się już rozwiązać głównych problemów kraju: ograniczenia ucieczki kapitału, dumpingu socjalnego, uzależnienia państwa od rynków finansowych, zdemokratyzowania UE, narzucenia ścisłych ram wykorzystywania zasobów biogeochemicznych Ziemi. Tyle władzy po to, by stworzyć po raz kolejny skansen nad Wisłą.
Nowoczesna świadomość narodowa kształtowała się w pewnym stopniu jako przeciwwaga dla tożsamości klasowej. W trakcie przełomowej rewolucji 1904–1905 gwałtownie krystalizującą się świadomość klasową przeorała ksenofobiczna i konserwatywna propaganda endecji. Odrzuciła ona ideę państwa wielonarodowego i związała w ten sposób świadomość Polaka z katolicyzmem. Dlatego w strategii politycznej PiS odpowiedź na różne deficyty wyrażona jest językiem troski o zdrową duszę Polaków, naszą tożsamość narodową i religijną. Bo troski zawsze lepiej dzielić