Ekonomiści za bardzo przejmują się nierównościami zarobkowymi i majątkowymi. W rzeczywistości społeczeństwa zachodnie jeszcze nigdy nie były tak egalitarne jak obecnie
Magazyn DGP 27.09.19 / Dziennik Gazeta Prawna
Polska oazą egalitaryzmu? Czytając program wyborczy PiS-u i słuchając premiera, można odnieść wrażenie, że wkrótce nią się stanie. – Staramy się zmniejszać nierówności, bo można postawić znak równości między nierównościami a napięciami społecznymi. Dlatego współczynnik Giniego, który w najbardziej popularny sposób mierzy nierówności, spada – chwalił się dość ogólnikowo premier Mateusz Morawiecki podczas jednego z wrześniowych spotkań. Program wyborczy jego partii jest bardziej konkretny: „Wskaźnik Giniego w latach 2008–2015 spadał średnio o 0,175 punktu procentowego rocznie, a w latach 2015–2018 aż o 0,7 punktu rocznie, czyli cztery razy szybciej”. W domyśle: to wszystko nasza zasługa.
Rzadko przyznaję rację premierowi, ale tym razem to zrobię: nierówności społeczne faktycznie się zmniejszają. Tylko że ani premier Morawiecki, ani żaden inny premier nie mają z tym zjawiskiem za wiele wspólnego. A właściwie to nic.

Sorry, Bill, nie ma się czym chwalić

„Nierówności maleją? Co on...”Żeby ten artykuł doczytać do końca bez skoku ciśnienia, musicie zapomnieć o wszystkim, co dotąd słyszeliście o nierównościach. Zwłaszcza od takich osób jak ekonomista Thomas Piketty, które mają przede wszystkim na myśli nierówności dochodowe albo majątkowe. Błędem jest koncentrowanie się na pieniądzach – sprowadzanie dyskusji o nierównościach do tego, kto ma ferrari, a kto tylko forda fiestę, to wypaczenie istoty nierówności społecznych. Nie są to tylko dyspropocje zarobkowe i majątkowe – kategoria ta obejmuje także np. nierówny dostęp do zawodów, edukacji czy ochrony zdrowia. To te wskaźniki, a nie wyciągi z konta, są wymiernymi informacjami o jakości naszego życia. A mierzone nimi nierówności maleją w sposób radykalny i to na całym globie.
Oczywiście dysproporcje mogą się zmniejszać, dlatego że osobom ze statystycznego dołu jest coraz lepiej w porównaniu do tych z góry, albo dlatego, że tym z góry jest coraz gorzej w porównaniu do tych z dołu. Na szczęście mamy do czynienia z tym pierwszym wariantem. Dowody? Nie jestem z tych, którzy uważają, że stwierdzenie: „W dzisiejszych czasach niemal każdy żyje lepiej niż król Ludwik XIV”, jest zadowalające. Owszem, korzystamy z niedostępnych królowi Francji luksusów i nawet najlepszy lekarz nadworny nie wyleczyłby go, dajmy na to, z kiły. Pewnie nacierałby go rtęcią, a potem wsadził do gorącego pieca (popularna wówczas metoda), ale nie podałby mu penicyliny. My już nie mamy tego typu problemów, tylko co z tego? Taka obserwacja nieszczególnie poprawia nasze samopoczucie. Nikt przy zdrowych zmysłach nie porównuje swojego standardu życia do osób chodzących po Ziemi przed 300 laty.
Pytanie nie brzmi więc, czy zwykły człowiek w XXI wieku ma lepiej niż Ludwik XIV, lecz czy różnica w poziomie życia między Ludwikiem XIV a jego poddanymi jest większa czy mniejsza niż różnica w poziomie życia pomiędzy zwykłym człowiekiem XXI wieku a współczesnymi mu władcami i milionerami. Odpowiedź: jest większa. Znacznie więcej dzieliło króla od poddanych niż nas od Billa Gatesa. Gdy nadworni kucharze władcy gotowali mu na obiad 40 rodzajów potraw, z których wybierał on jedną w zależności od nastroju, jego poddani, w większości chłopi, musieli zadowolić się czarnym chlebem żytnim i jajkami. Nie mogli sobie pozwolić na zabijanie znoszących je kur czy używanych do pracy na roli wołów – były dla nich źródłem utrzymania. Współczesny człowiek ma natomiast dostęp do niemal każdego rodzaju pożywienia w cenach tak niskich, że poważnym problemem staje się marnotrawstwo i otyłość – tylko pomiędzy 1960 a 2014 r. wartość energetyczna globalnie spożywanej żywności per capita wzrosła o 688 kalorii!
Co więcej, wiele potraw, które jada Bill Gates czy królowa Elżbieta, jest w zasięgu naszego portfela. Różnice między nami dotyczą estetyki i miejsca ich spożywania. Zresztą większa równość dotyczy nie tylko wyszukanego jedzenia. Coraz mniej jest też dziedzin życia dostępnych wyłącznie bogaczom, a przez to coraz mniej rzeczy, którymi mogliby imponować maluczkim.

Coraz lepiej zbudowani Chińczycy

Żyjemy w epoce coraz większej równości w „dostępie do”. Choćby do wspomnianego ferrari. Dawniej luksusowe samochody były czymś, czym mogli lansować się wyłącznie najbogatsi. Dzisiaj osoby, których nie byłoby stać na ich zakup nawet w wersji używanej, mogą skorzystać z krótkoterminowego wynajmu albo długoterminowego leasingu. To jednak tylko wisienka na olbrzymim już dzisiaj torcie tego, co nazwano „ekonomią współdzielenia”, która daje dostęp do aut, nieruchomości czy nawet ubrań bez konieczności posiadania ich na własność. Rośnie zarówno grupa ludzi żyjących z wypożyczania tych dóbr („na Uberze” jeździ już ok. 4 mln kierowców), jak i ich użytkowników. Nic dziwnego. Konsumenci zuberyzowanej gospodarki oszczędzają pieniądze i mogą je wydawać na wyższe cele. Po co dzisiaj kupować np. własne auto? 2 tys. zł, które trzeba by wydać na ubezpieczenie samochodu, można zainwestować w samokształcenie, choćby kurs programowania. Właśnie! Dzisiaj, jak nigdy przedtem w historii, każdy człowiek ma dostęp do sprawdzonej wiedzy i edukacji najwyższej jakości. Nawet afrykański nastolatek z malutkiej wsi może wczytywać się w badania naukowe i pobierać kursy online, często prowadzone za darmo przez najlepszych wykładowców na świecie. Nie przesadzam. W tym roku liczba użytkowników internetu w Afryce przekroczyła 525 mln. Było to możliwe m.in. dzięki spadającym cenom komputerów i smartfonów oraz ich rosnącej dostępności. Pierwsze pecety kosztowały (po uwzględnieniu inflacji) ok. 4 tys. dol. za sztukę i w praktyce były w użyciu wyłącznie w USA.
Gary Becker, ekonomiczny noblista, zauważył kiedyś, że siła globalizacji polega na tym, że pozwala rozwijać się talentom, które w dawnych czasach by się zmarnowały. Miał rację. Obecnie nawet ów afrykański nastolatek, żyjącący np. w Nigerii, ma szansę na awans społeczny. Może samodzielnie się doształcić, a zagraniczny koncern szukający pracowników go odnajdzie i zdalnie zatrudni. Chociaż dla międzynarodowej firmy będzie on „tanią siłą roboczą”, to jego wynagrodzenie uplasuje go wśród najbogatszych mieszkańców rodzinnego kraju. Jeśli zaś wyjedzie na inny kontynent, będzie zarabiał nawet więcej.
Równość wzrosła także pod względem dostępu do dóbr kultury. Kino ambitne i popularne, teatry dramatyczne i komediowe – wszystko to jest w zasięgu ręki w podobnych i relatywnie niskich cenach. Podział na kulturę niską i wysoką nie wynika już z czynników ekonomicznych, a jest wyłącznie kwestią gustu. Zresztą dzisiaj kulturę można również tworzyć samemu łatwiej niż kiedyś. Debiut reżyserski Christophera Nolana „The Following” kosztował 6 tys. dol. Były to prywatne pieniądze twórcy i jego znajomych, którzy także za darmo zagrali w filmie. Dzięki tej produkcji Nolan wszedł na salony Hollywood i teraz znany jest jako reżyser genialnych filmów o Batmanie. No i jako multimilioner. Ale „The Following” powstał 1998 r., gdy nikt jeszcze nie słyszał o dronach i smartfonach. Obecnie oba urządzenia są w zasięgu naszych portfeli i wystarczą, aby nakręcić film z zapierającymi dech w piersiach scenami. Nie trzeba wynajmować helikoptera, którego godzina lotu kosztuje tysiące dolarów. A jeśli nasz pomysł wymagałby dodatkowego finansowania, możemy skorzystać z nowej formy pozyskiwania funduszy: crowdfundingu. Można w ten sposób zbierać pieniądze nie tylko na dzieła filmowe, lecz także na kapitał początkowy firmy czy akcje społeczne. Nie jesteśmy już zależni od komercyjnych inwestorów, banków i mecenasów miliarderów.
Aby skorzystać z tych narzędzi, potrzeba chęci i uporu. Nikt już nie jest „obiektywnie” skazany na biedę. Byt w coraz mniejszym stopniu określa świadomość, a przynajmniej mamy coraz więcej instrumentów, które pozwalają nam zmniejszać wpływ zewnętrznych okoliczności na życiowe powodzenie. Wszystko to zmniejsza jeszcze jeden rodzaj nierówności: w poziomie odczuwanego szczęścia. Pokazali to Daniel L. Bennett i Boris Nikolaev w pracy „Economic Freedom & Happiness Inequality: Friends or Foes?” (Wolność gospodarcza i nierówność pod względem szczęśliwości: przyjaciele czy wrogowie?). Ich zdaniem im większa swoboda gospodarcza, tym mniej ludzi określa się mianem „nieszczęśliwych”. Istnieją także badania sugerujące, że liczba nieszczęśliwych może maleć nawet przy rosnących nierównościach społecznych.

Mądrość Rawlsa

Czy to znaczy, że nierówności natury finansowej należy ignorować? Oczywiście, że nie. Trzeba jednak uchwycić właściwą perspektywę. Dysproporcje dochodowe czy majątkowe nie są same w sobie złe. Dopóki ludzie są wolni i różnią się talentami, pracowitością i osobistymi preferencjami, będą osiągać inne rezultaty finansowe. Te nierówności nie tylko nie znikną, lecz są nawet uzasadnione, dobre i korzystne, ponieważ stanowią element kapitalistycznego systemu bodźców napędzających rozwój. Jak przekonuje ekonomistka prof. Deirdre McCloskey na łamach „The New York Times”, „powinniśmy pozwolić na to, by za pomocą premii gospodarka wskazywała, które aktywności należy rozwijać”. I dalej: „Jeśli chirurg zarabiałby tyle co taksówkarz, nikt nie chciałby być chirurgiem”. Rozumiał te kwestie choćby John Rawls, słynny filozof z Harvardu, na którego teorie sprawiedliwości powołują się zwolennicy państwa dobrobytu. Rawls przekonywał, że wyższe dochody są uzasadnione, jeśli zostały wypracowane z korzyścią także dla tych biedniejszych. W założeniu na tym właśnie polega działanie wolnego rynku: zarabiam tym więcej, im lepsze czy tańsze usługi i produkty oferuję innym. Istnieją jednak ludzie, którzy nie spełniają tego kryterium. Na przykład ci, którzy dorobili się dzięki państwowym przywilejom. Warto z tym zjawiskiem walczyć. – Jeśli poprawa standardów życia najbiedniejszych jest bardziej niż proporcjonalnie większa niż najbogatszych, społeczeństwo staje się ekonomicznie bardziej egalitarne, a nie mniej, bez względu na to, co dzieje się z dystrybucją dochodu i majątku w ujęciu monetarnym – tłumaczy na swoim blogu prof. Donald Boudreaux z Universytetu George’a Masona.
Inna sprawa, że doniesienia o rosnących nierównościach dochodowych czy majątkowych są często przesadzone i właśnie dlatego tak poruszają naszą wyobraźnię. Przesadzał nawet wspomniany już Piketty, gdy twierdził, że w latach 1979–2002 rosły dochody wyłącznie 10 proc. najbogatszych Amerykanów, a reszty stały w miejscu. Stephen J. Rose z Uniwersytetu George’a Waszyngtona w pracy z grudnia 2018 r. podsumował wyniki wszystkich znaczących badań nad nierównościami przeprowadzonych od czasu publikacji Piketty’ego (czyli od 2003 r.). I chociaż większość z nich potwierdziła tezę o rosnących nierównościach dochodowych, to nie pozwoliła na uzasadnienie tezy o stagnacji. Mediana płac realnych (uwzględniających inflację) w USA wzrosła w latach 1979–2014 o ponad 40 proc.! Co więcej, nawet jeśli ponad połowa całego wzrostu wynagrodzeń w tym okresie przypadała na najbogatsze 10 proc. Amerykanów, to przecież nie byli to ci sami Amerykanie. Szacuje się, że co piąty obywatel USA przynajmniej przez rok swojego dorosłego życia przed ukończeniem 60 lat należy do grupy 2 proc. najbogatszych (wskaźnik ten od 1979 r. uległ podwojeniu). Biorąc też pod uwagę fakt, że najbogatsi ludzie to – wbrew obiegowej opinii – nie rentierzy, lecz aktywni przedsiębiorcy, można stwierdzić, że amerykański system pozwala coraz większej liczbie pomysłowych i ciężko pracujących obywateli dorobić się sporego majątku. Na moje oko to bardzo dobrze. Miejmy nadzieje, że w Polsce będzie podobnie.
I jeszcze jedna rzecz: doniesienia o rosnących nierównościach dotyczą najczęściej dysproporcji w konkretnych krajach, a nie pomiędzy państwami. Akurat te drugie maleją, odkąd Azja, Europa Wschodnia i część Ameryki Południowej włączyły się w proces globalizacji. Ogólnie w latach 1988–2008 największe wzrosty przypadały na dochody dolnych 75 proc. zarabiających, a nie tych, którzy już się wzbogacili. Dlatego możliwe, że niektórzy Amerykanie na tym relatywnie tracą – ci, dla których nie ma pracy w fabrykach samochodów, bo zostały przeniesione za granicę. Ale inni, np. Chińczycy, zyskują nieproporcjonalnie więcej. Amerykanin zbiedniał i nie może kupić kolejnego telewizora, Chińczyk się wzbogacił i wreszcie może pozwolić sobie na pierwszy w życiu. Taka to różnica. A może nawet większa: wreszcie nie przymiera głodem, jak za Mao. Narzekanie na nierówności dochodowe ma w sobie coś z ekonomicznego szowinizmu, uznającego implicite, że społeczeństwa Zachodu zasługują bardziej na życie w dostatku niż pozostałe. Otóż nie. Ludzie mają wrodzoną godność bez względu na to, gdzie się rodzą. Są równi. I większość systemów prawnych dzisiaj na takim założeniu bazuje.

O nowe Oświecenie

Jednak mimo istotnego postępu cywilizacyjnego wielu ludzi wciąż nie korzysta w pełni z potencjału wszystkich dostępnych narzędzi, które mogą uczynić ich życie lepszym. Z raportów OECD wynika, że w Polsce aż 40 proc. dzieci z rodzin, w których ojciec jest robotnikiem, dzieli ten los, a tylko 25 proc. awansuje społecznie (dane z lat 2002–2014). Co jest tego przyczyną? Gdy królewiecki filozof Immanuel Kant diagnozował, dlaczego ludzie nie chcą posługiwać się własnym rozumem, nie bawił się w dyplomatę. „Lenistwo i tchórzostwo to przyczyny, dla których tak wielka część ludzi, mimo wyzwolenia ich przez naturę z obcego kierownictwa, pozostaje chętnie niepełnoletnimi przez całe swoje życie. (...) To bardzo wygodne być niepełnoletnim” – pisał w eseju „Czym jest Oświecenie”.
Czy lenistwo i tchórzostwo to odpowiedź także na nasze pytanie? W skrajnych przypadkach być może tak, ale istnieje jeszcze jedna, głębsza i bardziej powszechna przyczyna: brak świadomości. Jeśli hasło Oświecenia brzmiało „Sapere aude!”, czyli „Miej odwagę być mądrym!”, to hasło na XXI wiek brzmi: „Miej odwagę chwytać swoje szanse!”. Żeby zaś je schwycić i wykorzystać, trzeba umieć je rozpoznać. Jedni to potrafią, inni nie. Gdy Nowak korzysta ze smartfona, to zarabia pieniądze albo się kształci. Gdy robi to Kowalski, to traci czas. A to naprawdę szkodliwy rodzaj nierówności. Niestety nie pomoże tu kolejny program socjalny z plusem. Nie pomoże także podniesienie pensji minimalnej choćby do 10 tys. zł. Owszem, Kowalski zakupiłby sobie wtedy lepszego smartfona, ale nie nauczyłby się z niego korzystać w sposób, który pomógłby mu wyjść z biedy. Jeśli faktycznie chcemy redukować nierówności i zwiększać mobilność społeczną, to zamiast socjalu powinniśmy rozdawać wiedzę.
Tylko jak? Oferując publiczną edukację, bo dysponujemy armią 600 tys. nauczycieli? Taki model jest przestarzały i nie zmienią go ani reforma podstaw programowych w oświacie, ani podwyżki pensji. Wiedzy o tym, jak korzystać z dobrodziejstw gospodarki XXI wieku, nie da się skutecznie przekazać spod szkolnej tablicy, nawet jeśli jest ona cyfrowym wyświetlaczem. W ten sposób dostajemy tylko niezrozumiałą teorię. Wartościową na rynku wiedzę można zdobyć od praktyków. Nie chodzi tylko o to, by w szkołach lekcje z chemii prowadzili inżynierowie z koncernów paliwowych, a z informatyki – programiści z Apple’a, chociaż i to jest pożądane. Ważny jest przede wszystkim codzienny kontakt „ludzi aspirujących” z odnoszącymi sukcesy przedsiębiorcami. Kowalski musi mieć możliwość obserwowania, co takiego ten Nowak robi ze swoim smartfonem, że zarabia dzięki niemu tyle pieniędzy. Nie mogą więc żyć z dala od siebie – muszą się codziennie mijać, rozmawiać ze sobą. Tylko wówczas Kowalski naprawdę to pojmie. Im częstsze interakcje pomiędzy ludźmi różnych profesji, wykształcenia, stylów życia i klas społecznych, tym szybszy transfer prawdziwie przydatnej wiedzy. Jak zauważa Steven Pinker, amerykański psycholog z Uniwersytetu Harvarda w swojej głośnej książce „Nowe Oświecenie”, takie inkluzywne społeczeństwo można zbudować dzięki odpowiednim instytucjom. Co to oznacza w praktyce? Sprzeciw wobec systemowej gettoizacji, którą można dostrzec dzisiaj w wielu sferach. W złym prawie budowlanym, które podnosi ceny mieszkań, sprawiając, że tylko niewielu może sobie na nie pozwolić (stąd grodzone osiedla zamożnych i walące się kamienice pełne mieszkań komunalnych.). W infrastrukturalnej technokracji, która kładąc kolejne kilometry autostrad na głównych szlakach, całkiem zapomniała o połączeniu ich z tzw. prowincją. W polityce rozdawnictwa, która zmniejsza bodźce do osiągania samodzielności. W skomplikowanym prawie wizowym, które każe obcokrajowcom chcącym u nas pracować, przeżywać upokarzającą procedurę. Wymieniać można długo. Dlatego – chociaż jeszcze nigdy w historii świata ludzie nie byli tak równi sobie jak dzisiaj – wciąż wiele pozostaje do zrobienia.