Rząd robi kontrowersyjne posunięcie, które idzie w poprzek dotychczasowym obyczajom i szanowanej dotychczas praktyce. Opozycja podnosi krzyk, że łamana jest konstytucja, a demokracja zagrożona. W Polsce brzmi to znajomo, ale tym razem opis nie dotyczy sytuacji nad Wisłą, ale nad Tamizą. Chociaż tu pretekstem było majstrowanie przy władzy sądowniczej, a tam – ustawodawczej.
Każdy, kto śledził choć trochę życie polityczne Wielkiej Brytanii, wie, że tamtejszy parlament ma silniejszą pozycję niż ciała ustawodawcze po drugiej stronie kanału La Manche. Już sam fakt, że premier co tydzień osobiście stawia czoło gradobiciu poselskich pytań, nie pozostawia wątpliwości, że legislatura nad Tamizą patrzy władzy uważnie na ręce. Zresztą sam szef rządu zwraca się do zasiadających w Izbie Gmin nie inaczej niż jako „koledzy” – podkreślając w ten sposób jeszcze bardziej, że nie ma między nimi wielkiej różnicy, wszak sam premier też musi być posłem.
Teraz jednak szef brytyjskiego rządu doszedł do wniosku, że parlament o tak silnej pozycji nie jest mu chwilowo potrzebny i zdecydował o wysłaniu posłów na przymusowe wakacje. Gwoli ścisłości, nie stało się nic niezgodnego z prawem – Boris Johnson zawiesił sesję parlamentu, tak jak normalnie dzieje się to raz do roku. Tyle że: a) przerwa w pracach będzie trwała pięć tygodni, a nie kilka dni, jak zazwyczaj; b) dzieje się to na dwa miesiące przed najważniejszym wydarzeniem we współczesnej historii tego kraju, czyli brexitem.
Motywacja polityczna dla takiego posunięcia jest jasna. W parlamencie jest bardzo silna opozycja przeciw brexitowej polityce premiera, w związku z czym apetyt Johnsona na użeranie się z nią jest niewielki. Szef rządu jest pomny losów swojej poprzedniczki Theresy May, która na niekończących się potyczkach z parlamentem – w tym z własną partią – zużyła cały polityczny kapitał, zniszczyła swój wizerunek, co w końcu doprowadziło do jej upadku.
Problem polega na tym, że rykoszetem obrywa się rzeczom, na które znad Wisły od dawna patrzyliśmy z podziwem i zazdrością: kulturze słowa brytyjskich polityków i językowi, w jakim prowadzona jest debata publiczna. Niestety, kiedy kraj podzielony jest na dwa wrogie sobie obozy, degeneracja w tych dziedzinach następuje bardzo szybko – zarówno u wyborców, jak i w mediach oraz u polityków.
Weźmy chociażby celebrytów. W normalnych warunkach nikogo nie powinno interesować, jakie mają sympatie polityczne. Warunki jednak nie są normalne, w związku z czym kiedy Hugh Grant pisze na Twitterze, że „nie spier..icie przyszłości moich dzieci i nie zniszczycie swobód, o jakie mój dziadek walczył w dwóch wojnach światowych”, to w sprzyjającej rządowi gazecie (zresztą tej samej, w której kiedyś pracował obecny premier) od razu pojawia się dostrzegający to komentarz. Tytuł? „The luvvie elite’s mass hysteria over prorogation is astonishing”, czyli „Zdumiewająca histeria znanych aktorzyn z powodu zawieszenia parlamentu”.
Grant nie jest odosobnionym przypadkiem. Wkrótce po tym, jak Johnson ogłosił swój ruch, pisarz Philip Pullman (znany m.in. ze „Złotego kompasu”, czyli pierwszej części trylogii „Mroczne materie”) przy pomocy tego samego co Grant medium napisał, że premier powinien zostać powieszony na najbliższej latarni jak Mussolini. To również nie umknęło konserwatywnej prasie; jakim epitetem obdarzył pisarza dziennik „The Sun”? Oczywiście „histeryczny”.
Znamy to znad Wisły: rozpoznawalne twarze sięgające do nieparlamentarnych słów, aby podkreślić swoje wzburzenie i wagę sytuacji. Po drugiej stronie barykady język nagłówków pełen epitetów i określeń, które na dzień dobry już mają umniejszyć bohatera tekstu. Argumentum ad hitlerum? Zaliczone. Ad hominem? Wielokrotnie.
Co gorsza, w takiej spolaryzowanej debacie publicznej zmienia się nie tylko sposób pisania krytycznych tekstów, ale też pochwalnych. I tu, i tu autorów zdradzają epitety. To dlatego zawieszenie prac parlamentu było nie tylko dobrym, ale i „genialnym posunięciem”, a przeciwnicy „zdecydowanego” premiera (a nie po prostu „szefa rządu”) nie tylko są od niego słabsi, ale też „nie dorównują mu” czy też, żeby tłumaczenie bardziej oddało emocjonalny charakter, „nie dorastają do pięt”.
Na szczęście nie wszystko nad Tamizą jest jeszcze stracone. Politycy jeszcze nie obrzucają się określeniami takimi jak „hunwejbini” czy „ajatollahowie” (zresztą w UK zostałoby to fatalnie odebrane). Niemniej jednak podział kraju, do jakiego doprowadził brexit, wyrządził poważne szkody językowi debaty publicznej. Co najgorsze, Londyn zmaga się z wyjściem z Unii Europejskiej tak długo, że nad Tamizą nie rozmawia się już o konkretnych rozwiązaniach (np. jak zapobiec skutkom rozwodu na twardo). Rozmowy o polityce stały się jałowe, bo sprowadziły się do deklaracji: albo ktoś jest za pozostaniem w UE, albo za wyjściem; nihil est tertium, czyli trzeciej możliwości nie ma. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że jest to najbardziej dramatyczna konsekwencja polaryzacji sceny politycznej.