- Minister sprawiedliwości tak konstruował streszczenie raportu, żeby nie można było na jego podstawie postawić głowy państwa w stan oskarżenia za nadużywanie władzy - mówi Chris Ellis, politolog z Uniwersytetu Bucknella w Pensylwanii, specjalista od współczesnej amerykańskiej polityki.
Chris Ellis, politolog z Uniwersytetu Bucknella w Pensylwanii, specjalista od współczesnej amerykańskiej polityki / DGP
Czy sprawa raportu specjalnego prokuratora Roberta Muellera, który badał ewentualny wpływ Rosji na wybory w 2016 r., jest zamknięta, demokraci rozczarowani, a prezydent zadowolony? Kurz opadł?
Wręcz przeciwnie! Zewsząd dochodzą słuchy, że ludzie z ekipy Muellera są wściekli, że minister sprawiedliwości Bill Barr, ogłaszając krótkie streszczenie raportu, pominął najważniejsze rzeczy. Przede wszystkim śledczym nie podoba się to, że nie ujawniono konkretnych informacji na temat Donalda Trumpa, mocno go obciążających, które oni ustalili w toku dochodzenia. I że Barr sam, bardzo pochopnie, wydał w sprawie prezydenta wyrok uniewinniający. A do tego jeszcze odciągnął uwagę Amerykanów od ważnych rzeczy zawartych w raporcie. A streszczenie przygotował tak tendencyjnie, że to kompromitacja.
To jak to się stało, że nie tylko zaplecze Trumpa, ale też demokraci i opozycyjne media uwierzyły Barrowi i powtórzyli za nim, że prezydent nie spiskował z Rosją?
To przesada. „Fox News” się entuzjazmował „uniewinnieniem” Trumpa, ale MSNBC było już dużo ostrożniejsze. A demokraci w Izbie Reprezentantów od razu powiedzieli, że oczekują ujawnienia całego raportu. Według Gallupa chce tego też ponad 80 proc. Amerykanów.
A co do samego streszczenia autorstwa Billa Barra: dla mnie to było od początku podejrzane, jak można skrócić treść z ponad 300 stron do czterech. I dlaczego cytował słowa samego Muellera tak selektywnie, jakby świadomie je cenzurował. Poza tym jasne jest, że nie połączono wszystkich kropek. Pewne tropy ze śledztwa Muellera opinia publiczna znała wcześniej, choćby z tego, że postawiono zarzuty wielu osobom, a z kolei ich obciążające Trumpa zeznania są jawne.
Chce pan powiedzieć, że minister sprawiedliwości nagina fakty, żeby ochronić prezydenta?
Z pewnością Barr tak konstruował streszczenie raportu, żeby nie można było na jego podstawie postawić głowy państwa w stan oskarżenia za nadużywanie władzy i utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości, czyli to, co się u nas nazywa „obstruction of justice” (według przepisów mógłby być asumpt do wszczęcia procedury impeachmentu – red.). Sytuacja, w której ministerstwo sprawiedliwości chroni prezydenta, nie jest nowa. Już od czasów Richarda Nixona i Watergate niektórzy ludzie w jego kierownictwie wierzyli, że taka polityka jest słuszna. I zdaje się w nią wierzyć teraz Bill Barr. Ale to nie znaczy, że robi dobrze czy zgodnie z prawem. Postawienie prezydenta w stan oskarżenia jest prerogatywą Izby Reprezentantów. Jego ewentualne osądzenie – Senatu. Minister sprawiedliwości nie może im ani tych prerogatyw zabrać, ani utrudniać pracy władzy ustawodawczej w tej sprawie.
Uważa pan, że wkrótce zmieni się nastawienie opinii publicznej w sprawie raportu?
Media już zaczynają zadawać pytania. Portal Politico napisał wprost, że Barr ma coś do ukrycia. „The New Republic” wprost stwierdził, że Trump jednak nadużył władzy, zwalniając szefa FBI Jima Comeya za interesowanie się ewentualną ingerencją Rosji w kampanię wyborczą i że minister sprawiedliwości teraz próbuje to zamaskować. Dziennik „Washington Post” deklaruje, że intryga gęstnieje, a Barr stał się jej kolejnym uczestnikiem i czarnym charakterem. Wszystkie te wydawnictwa są oczywiście kojarzone z lewicą, ale wątpliwości, jakimi się dzielą z czytelnikami, mają swoje uzasadnienie. Najtrafniejszy wydaje mi się komentarz Victora Lipmana w „Forbesie”. Pisze on, że Barr dokonał błędnej kalkulacji i zrobił wielki polityczny błąd. Chciał pomóc prezydentowi, a tymczasem sam, chociaż wcześniej nie miał nic wspólnego z Russia gate i nadużyciami ekipy Trumpa, pogrążył się. I bardzo skomplikował sobie życie. Ponad 30 lat temu, za Reagana, Barr pracował już w ministerstwie sprawiedliwości. I pomagał wówczas tuszować aferę Iran-Contras (rząd prezydenta Reagana, łamiąc międzynarodowe embargo, sprzedawał broń Iranowi, a za uzyskane środki finansował nikaraguańską prawicową partyzantkę Contras – red.). To mu udowodniono. Ale ludzie o tym zapomnieli. Teraz, kiedy próbuje robić kolejne magiczne sztuczki, wszyscy sobie o jego przeszłości przypomnieli.
Sam prezydent zdaje się uciekać do przodu. Twierdzi, że temat jest zamknięty, broni swojego ministra sprawiedliwości, a dodatkowo jeszcze atakuje demokratów i „New York Timesa” na Twitterze. Ale to chyba nie koniec jego kłopotów?
Kilka komisji Izby Reprezentantów szykuje się do dochodzeń dotyczących różnych obszarów działalności Donalda Trumpa i jego ekipy. A konstytucja daje Kongresowi prawo prowadzenia śledztw i przesłuchiwania świadków. Demokraci interesują się paroma sprawami, w tym dochodzeniem Muellera, i będą wzywać przed swoje oblicze ludzi, o których jest mowa w raporcie. Poza tym kongresmeni bardzo by chcieli zobaczyć zeznania podatkowe prezydenta, których ten nigdy nie ujawnił. A mają ustawowe prawo do tego, by ich zażądać. Kolejny temat to przyznanie Jardeowi Kushnerowi certyfikatu bezpieczeństwa, wbrew stanowisku służb specjalnych. Chodzi m.in. o jego podejrzane kontakty i interesy z saudyjską rodziną królewską. Na celowniku jest też kwestia finansowania przez Deutsche Bank inwestycji Trumpa, które wedle niektórych tropów miały być pralnią pieniędzy. Kongresmeni na pewno też wezwą samego Roberta Muellera i jego najbliższych współpracowników. Ci ostatni, wściekli na streszczenie autorstwa Billa Barra, na pewno chętnie opowiedzą o szczegółach swojej pracy w zespole śledczym.