Formalnie w Polsce ambasadorów powołuje i odwołuje prezydent na – zaakceptowany przez premiera – wniosek szefa MSZ. Poza przesłuchaniem kandydata przez sejmową komisję spraw zagranicznych nie ma w tym procesie zadań dla parlamentu i szeregowego posła. Praktyka pokazuje jednak, że bywa z tym różnie. Jeszcze przed wymianą Witolda Waszczykowskiego na Jacka Czaputowicza kluczową rolę w powoływaniu przedstawicieli Polski w strategicznych państwach odgrywał prezes Prawa i Sprawiedliwości.
Jak przekonują rozmówcy DGP, Jarosław Kaczyński wysłuchiwał propozycji kadrowych składanych przez kierownictwo MSZ. Przy jednych przysypiał, przy innych coś komentował. Zdarzało się, że gdy uzgodnione osoby obejmowały placówkę – nagle je krytykował, przekonując, że to przecież nie jego człowiek. W końcu szef MSZ miał jeździć na Nowogrodzką z kartkami, sporządzając notatki z opisem, na które osoby zgadza się prezes. Tak, aby na wypadek focha mieć jakąś podstawę do przekonywania, że konkretna osoba dostała rekomendację Nowogrodzkiej. Historia nominacji ambasadorskich to laboratorium problemów, z którymi musi się mierzyć szef polskiego MSZ pod rządami PiS. Niezależnie od tego, kto akurat nim jest.
Jacek Czaputowicz do swojego sejmowego wystąpienia mógłby wpisać w zasadzie wszystko. Ostatecznie i tak najważniejsze decyzje zapadają przy Nowogrodzkiej. Efekty tego bywają zabawne. Tak jak w relacji jednego z dyplomatów, który miał okazję trafić na przesłuchanie do Jarosława Kaczyńskiego. Jak wspomina, dyskusja zeszła na kwestie uzbrojenia marynarki wojennej jednego z państw NATO. Prezes z profesorską manierą, ex cathedra, poprawił kandydata, korygując podaną przez niego liczbę łodzi podwodnych, którymi dysponuje omawiane państwo.
Taki półformalny styl to jednak zbyt mało, by kształtować współczesną dyplomację. Ona nie będzie skuteczna, jeśli jej filozofia zostanie oparta na tajemniczych naradach w pokoju prezesa. W przypadku relatywnie słabego państwa logika centralnego ośrodka dyspozycji – (COD) wymyślona przez Jarosława Kaczyńskiego – osłabia możliwości dyplomacji, a nie je wzmacnia. Centralizacja, która w założeniu ma wyrwać aparat urzędniczy z bezwładu, jeszcze bardziej go pogłębia.
Skrajnie odmiennym modelem działania MSZ był okres rządów Radosława Sikorskiego. Polityk PO bez szerokiego zaplecza partyjnego dostał w sprawach międzynarodowych od Donalda Tuska autonomię. Łącząc ją z dość specyficznymi cechami charakteru – mimo oczywistej słabości struktur państwa – momentami był w stanie uzyskać imponujące wyniki. Nawet rozmówcy z PiS są skłonni przyznać, że wydarzenia takie jak negocjacje między Wiktorem Janukowyczem a opozycją zorganizowane zimą 2014 r. w Kijowie pod auspicjami UE były rezultatem „specyfiki” samego Sikorskiego. Polityka, który wiedzę o świecie i samozachwyt łączył z ofensywnością na granicy chamstwa. Były minister tę „specyfikę” skoncentrował w alei Szucha. Nikt nie miał wątpliwości, kto był wówczas szefem i gdzie zapadały decyzje. W przypadku Jacka Czaputowicza, a wcześniej Witolda Waszczykowskiego tej autonomii nigdy nie było. Minister Waszczykowski miesiącami był odwoływany przez Nowogrodzką, co powodowało, że w ostatnim okresie jego urzędowania poważnie nie traktował go już chyba żaden zagraniczny partner. W centrali PiS bez jego wiedzy prowadzono rozmowy o art. 7. To stamtąd szło zapotrzebowanie na szybką dekomunizację MSZ, bez oglądania się na prawo pracy czy dotychczasową praktykę zsyłania byłych współpracowników służb komunistycznych na podrzędne stanowiska i korzystania z ich „pamięci instytucjonalnej”. Jeśli na to wszystko nałożyć ciągłe zaprzęganie przez PiS polityki zagranicznej do polityki krajowej, mamy gotową receptę na porażkę.
Czwartkowego przemówienia Jacka Czaputowicza w Sejmie słuchał prezydent Andrzej Duda. Obecni byli przedstawiciele korpusu dyplomatycznego i komentujący je za pomocą mniej lub bardziej niedorzecznych argumentów posłowie opozycji. Jeśli ktoś jednak chce się dowiedzieć, jakie realnie znaczenie miało to wydarzenie, niech po prostu prześledzi parlamentarną listę obecności. Centralny ośrodek dyspozycji nie był zainteresowany swoim eksperymentem. Prezesa w czasie exposé Jacka Czaputowicza w Sejmie nie było.