Coraz bardziej realny staje się scenariusz, w którym po 8 latach stabilnych rządów PO-PSL i czterech PiS wrócimy do codziennego zastanawiania się, czy koalicja wciąż istnieje.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Ostatnie tygodnie wskazują, że maleją szanse na samodzielną władzę PiS (czy szerzej obozu prawicy: PiS, Solidarnej Polski oraz partii Jarosława Gowina) po jesiennych wyborach parlamentarnych. Za to zwyciężyć w nich może wielka koalicja opozycji. Obserwując polityczne zmagania, samo pytanie o stabilność tej czy innej ekipy wydaje się absurdalne. Dla przeciwników Prawa i Sprawiedliwości upadek partii Jarosława Kaczyńskiego jest wymarzonym scenariuszem – najważniejsze, by nastąpił. Gdy rządziła Platforma, o to samo modlili się wyborcy PiS.
– I cóż z tego, że wygramy. Tylko jak potem złożyć rząd? – zastanawia się jednak jeden z czołowych polityków opozycji. W codziennym politycznym rozgardiaszu za rzecz oczywistą uznajemy, iż gabinet dotrwa do kolejnych wyborów. Ale tak naprawdę to dla nas nowe doświadczenie. Taka stabilność zapanowała dopiero w 2007 r.: najpierw na 8 lat rządy przejęła koalicja PO-PSL, potem, od 2015 r., obóz prawicy. Choć zdarzają się wymiany premierów (Ewa Kopacz za Donalda Tuska, Mateusz Morawiecki za Beatę Szydło) czy ministrów, w podświadomości mamy zakodowane, że rząd przetrwa cztery lata.
– Każdy stabilny rząd jest lepszy od chwiejnego. Przecież mnóstwo rzeczy musi być wdrażane, bo tak wynika choćby z naszych międzynarodowych zobowiązań. Jeśli zabraknie większości, kraj będzie się pogrążał w paraliżu – mówi politolog Antoni Dudek. Do niedawna PiS nie przejmował się opinią zagranicy, ostatnio jednak – pod naciskiem UE – wycofał się z ustawy o Sądzie Najwyższym. Warto pamiętać, że większość zmian dostosowujących nasze regulacje do norm Unii jest robionych rutynowo i opinia publiczna nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Od początku października rząd nadał bieg sześciu projektom ustaw ujednolicających nasze przepisy z prawem UE, np. w dziedzinie energetyki czy środowiska.
Ale nie wszyscy podzielają zdanie, że stabilność jest wartością samą w sobie. – Gdyby Jarosław Kaczyński nie miał niewielkiej przewagi dającej mu większość rządową, to pewnie ukazałyby się nam inne wady rządzenia jego formacji, ale być może reforma sądownictwa potoczyłaby się inaczej. Zawsze może być stabilnie zła polityka – uważa politolog Rafał Matyja.

Radość i melancholia

Ale bez względu na ocenę, czy sama stabilność rządu jest dobra czy nie, coraz więcej wskazuje na to, że wkrótce może nastąpić jej kres. Wydaje się, że wchodzimy w okres politycznej nieprzewidywalności.
Do niedawna PiS nie miał zbyt wielu powodów do zmartwień – nawet wyniki wyborów do sejmików wskazywały, że partia Kaczyńskiego może pokusić się o samodzielne sprawowanie władzy. Wskazywały na to wyliczenia analityków PiS oraz szacunki politologa Marcina Paladego – przełożenie wyników sejmikowych na parlamentarne dawało obozowi prawicy od 232 do nawet 240 mandatów. To nie były dane wyssane z palca, o czym świadczą słowa jednego z polityków PO: – Gdyby wybory parlamentarne odbywały się tuż po samorządowych, dostalibyśmy ciężki łomot – mówił po głosowaniu.
Ale podczas wyborów samorządowych można było zauważyć olbrzymią niechęć miast do PiS (porażka Patryka Jakiego z Rafałem Trzaskowskim w pierwszej turze w Warszawie). Wkrótce potem „Gazeta Wyborcza” ujawniła aferę KNF, a teraz doszła rządowa opera mydlana o podwyżce cen prądu, której w jakiś magiczny sposób nie odczują nasze portfele. – To powoduje, że niestabilność w obozie władzy może się pogłębiać. Niewykluczone jest odpłynięcie części elektoratu PiS. Mam przeczucie, że jeszcze nie wszystko w aferze KNF zostało ujawnione – dodaje Matyja.
W połowie listopada brałem udział w Kongresie 590, który jest gospodarczym zapleczem PiS. Było to już po publikacji „GW”, a na kongresie przebywała spora część wpływowych polityków PiS. Jednym z częstych pytań było zdawane melancholijnym tonem: „Czy za rok się spotkamy?”, bo kolejny kongres odbędzie się już po wyborach do Sejmu. Nawet wśród członków rządu debatowano nad podobieństwem afery KNF do afery Rywina, która w 2005 r. zatopiła SLD.
Teraz sytuacja nieco się uspokoiła, ale nadal nie wiadomo, jak opisana przez „GW” historia wpłynie na działaczy PiS i zaplecze partii. – Mogą grać na dwie strony, może nastąpić rozprzężenie. Na ludzi działają rzeczy symboliczne, jak sondaż dający opozycji 50 proc., choć metodologicznie niepoważny, to spektakularny. To może przesunąć emocje w aparacie okołorządowym PiS – podkreśla Matyja.
To mogłoby napawać radością opozycję, lecz powodów do zadowolenia nie ma zbyt wielu. Wybory samorządowe ukazały słabość SLD, przez moment mogło się wydawać, że wygranymi są Koalicja Obywatelska, ale konsolidacja PO i Nowoczesnej została przerwana przez podział tej ostatniej. – Rozmawiamy w chwili, gdy dotychczasowe sojusze się rozpadają, a rodzą się nowe. Do wiosny nastąpi całkowity rozgardiasz, który nie będzie dotyczył obozu władzy. Problem ma liberalna i lewicowa opozycja wobec PiS. Liberalna jest rozbita od podziału na Nowoczesną. Część, która została, może się dogadać z Biedroniem – zauważa Marcin Palade.
Ale także na lewicy jest dużo znaków zapytania. Nie wiadomo, co się stanie z SLD i jak „ustawi się” Partia Razem. To poparcie dla niej zdecydowało o wyborczej klęsce lewicy w 2015 r. i w efekcie samodzielnej większości dla PiS. A równocześnie powstaje ugrupowanie Roberta Biedronia: 3 lutego ma się odbyć konwencja, na której poznamy program nowej partii. – Dla nas najważniejszym celem są wybory parlamentarne (ich termin nie jest jeszcze znany – red.). Te do Parlamentu Europejskiego, zaplanowane na 26 maja, będą testem – tłumaczy jeden z działaczy tworzącego się ugrupowania. – Palikot mawiał, że to ulica przesądza o tym, czy partia ma szansę przetrwania. A Biedroń jest na fali. To nie jest przypadek ugrupowania Marka Jakubiaka, które interesuje koneserów. Biedroń jest projektem, który budzi spore emocje – zauważa Matyja, którego zdaniem jesteśmy w fazie przegrupowania sił.
A to powoduje, że bardzo trudno prognozować wynik głosowania. Niewiadomą jest zwycięzca wyborów, nie można też przewidzieć, kto wejdzie do Sejmu. Na początku 2015 r. wydawało się, że Bronisław Komorowski wybory prezydenckie wygra i nawet jeśli PiS przejmie Sejm, to nie będzie miał z kim rządzić. Wtedy wszystko zmieniło wejście do gry Pawła Kukiza, którego wyborcy zdecydowali o porażce Komorowskiego – to wywróciło polityczny stolik, reszty dokonał podział lewicy. Teraz niewiadomych jest dużo więcej.

Ale co ich łączy?

– Po podziale Nowoczesnej PO może mieć 30 proc., ale nie wygra wyborów. Natomiast jej głosy razem z PSL nie dają PiS samodzielnej większości. A to dopiero początek rozważań, bo nie wiadomo, kto dostanie się do parlamentu. Czy SLD pójdzie razem z Biedroniem czy oddzielnie? Im bardziej lewica będzie podzielona, a przy tym nie będzie współpracy Platformy z ludowcami, tym większa szansa na powtórzenie przez PiS wyniku z 2015 r. Lecz jeśli połączą się byty opozycyjne, to zmieni się układ sił. Każde zjednoczenie to premia 2–3 pkt proc, co odbiera PiS większość. A jaki wynik uzyska Kukiz? Czy narodowcy oraz korwinowcy pójdą oddzielnie? Jeśli tak, to także mogą zabrać nieco Kukizowi i PiS nie starczy do uzyskania większości – tak o całej palecie możliwości opowiada Palade. A skoro trudno przewidzieć wyborczy wynik, to tym trudniej prorokować powyborczą większość.
Dla PiS głównym celem są samodzielne rządy – mówił o tym po raz kolejny na grudniowym posiedzeniu klubu parlamentarnego Jarosław Kaczyński. Ale jeśli nie powtórzy się polityczna konstelacja z 2015 r., to by zrealizować ten plan, ugrupowanie będzie musiało pobić wyborczy rekord i otrzymać ok. 44 proc. głosów. Inaczej zostanie zmuszone do utworzenia rządu z koalicjantem – zapewne będzie to Kukiz’15, o ile do Sejmu trafi. – To dla mnie bardziej prawdopodobny scenariusz niż to, że będziemy mieli stabilną większość z przyjaznym prezydentem – podkreśla Antoni Dudek.
Teoretycznie możliwy jest nawet scenariusz rządu mniejszościowego PiS, bo to prezydent desygnuje premiera. Ale to niedobre rozwiązanie, bo taki gabinet może zająć się tylko bieżącym zarządzaniem. – W takim przypadku problemów jest mnóstwo. Rząd, który wyłącznie administruje, jest dobry przez rok – podkreśla Antoni Dudek.
Alternatywą wydaje się koalicja anty-PiS. Tylko składałaby się ona co najmniej z trzech partii: PO, PSL oraz SLD lub nowego ugrupowania Roberta Biedronia. A to grozi serialem nieustannych waśni i sporów. W takim układzie największy koalicjant marzy o zdominowaniu pozostałych, a ci się przed tym bronią. Często rozpaczliwe. Ostatnia taka układanka rozsypała się w czasie pierwszych rządów PiS, gdy partia Kaczyńskiego skonsumowała LPR i Samoobronę. – Ta wielka koalicja opozycji to ludzie od Schetyny po Czarzastego. Taki twór może się wywrócić na pierwszym zakręcie – ocenia Antoni Dudek.
Jakby tego było mało, dochodzą pytania o prezydenta. Dla PiS to potencjalny sojusznik, lecz dla rządu złożonego z obecnej opozycji kolejny czynnik wprowadzający niestabilność. Tylko że Andrzej Duda na pewno będzie rządził przez pierwsze półrocze 2020 r., potem czekają nas wybory i choć szanse na reelekcję ma spore, to nie ma pewności, czy mu się uda. – Możemy mieć podwójnego nelsona: niestabilność na poziomie rządu i niewiadomą co do prezydenta. A przy tym poziomie brutalności klincz będzie znacznie bardziej gwałtowny niż w latach 2007–2010 – zauważa Antoni Dudek. W tamtych latach doszło do eskalacji politycznego sporu między rządem PO-PSL a prezydentem Lechem Kaczyńskim, czego symbolem stały się liczne spory o rządowy samolot czy krzesło na szczycie w Brukseli. Były także Rady Gabinetowe zwoływane przez Lecha Kaczyńskiego, na których rząd dystansował się od prezydenta, a premier Donald Tusk kwestionował jego kompetencje. To był ostry spór w ramach kohabitacji przy dwóch koalicjantach, którzy czuli się zagrożeni przez PiS. Możliwe, że przy większej liczbie partii koalicyjnych prezydent miałby większe pole manewru do ich rozgrywania. Takiego scenariusza nie można wykluczyć.

Indeks stabilności

Z pewną dozą ironii można powiedzieć, że gdyby faktycznie epoka stabilnych rządów odchodziła w przeszłość, byłby to powrót do zapomnianej codzienności po 1989 r. – Polska tamtych czasów była klasycznym przykładem niestabilności. Oprócz rządów postkomunistycznych pozostałe kończyły jako mniejszościowe, także AWS-UW – podkreśla politolog Marek Migalski. Jego następcy, koalicja SLD-PSL, nie wytrzymała próby czasu, podobnie jak PiS-LPR-Samoobrona.
Problemem będzie także to, że taka niestabilność może nadejść w czasach pogarszającej się koniunktury międzynarodowej i gospodarczej. Rządowi ze słabą pozycją polityczną trudniej negocjować istotne kwestie za granicą. A wiele wskazuje na to, że to nowy gabinet będzie musiał walczyć o jak najkorzystniejszy dla nas nowy budżet UE czy dopilnować umów gazowych, bo obecny kontrakt z Rosją wygasa w 2022 r. Także majaczące na horyzoncie spowolnienie gospodarcze i możliwe kłopoty w finansach publicznych będą wymagały zdecydowanych działań, a to problem dla rządu ze słabym zapleczem w Sejmie.
– Być może czeka nas powrót do sytuacji z lat 1997–2007. Wyobraźmy sobie, że po kolejnych wyborach tworzy się koalicja od Biedronia, przez Nowoczesną, PO do PSL i jeszcze do tego SLD, a na to nakłada się spowolnienie i kryzys. Wówczas po wyborach w 2023 r. PiS dostaje większość konstytucyjną. A więc jeśli partia Kaczyńskiego jesienią straci władzę, to w jej interesie jest, by przejęła ją szeroka koalicja opozycji. Bo jaki jest, poza chęcią rozliczenia PiS, choć jeden wspólny element programu konserwatysty z PO z marksistą z Razem? – retorycznie pyta Marcin Palade. W całym scenariuszu ciekawe jest to, że stabilności rządów nie należy utożsamiać z pełną stabilnością sceny politycznej. Bo na tej nieustannie wrze: w 2011 r. powstał Ruch Palikota, w 2015 r. – Nowoczesna i Kukiz’15.
Marek Migalski wprowadził indeks stabilności politycznej – system jest trwały, gdy nowe ugrupowania zdobywają w wyborach mniej niż 25 proc. mandatów. Jest umiarkowanie stabilny, gdy nowe ugrupowania dostają do połowy miejsc w parlamencie, i niestabilny, gdy wymiana dotyczy ponad 50 proc. Ważna uwaga: indeks dotyczy nowych ugrupowań, a nie nowych polityków. Tak było np. w 2001 r., gdy na scenę wkroczyła spora grupa niedawnych polityków AWS i UW w trzech nowych podmiotach: PO, PiS i LPR, do tego do parlamentu weszła Samoobrona. Te cztery partie wzięły wówczas 40 proc. miejsc, a więc było już blisko do przekroczenia granicy niestabilności.
Ale paradoksalnie to w ówczesnym Sejmie tkwią źródła dzisiejszej stałości. – Epoka stabilizacji w polskim życiu partyjnym zaczęła się od zmiany systemu finansowania partii i dania im budżetowych pieniędzy, co zakładała ustawa przygotowana przez Ludwika Dorna – podkreśla Migalski. System Dorna umożliwił PO i PiS rozbudowę struktur partyjnych i ich finansowanie. W obecnym Sejmie nowe podmioty Kukiz’15 i Nowoczesna zdobyły 70 mandatów, czyli 15 proc. miejsc w izbie, co zgodnie mieści Polskę w stabilnym przedziale indeksu Migalskiego.
Jeśli partia Kaczyńskiego straci władzę, to w jej interesie jest, by przejęła ją szeroka koalicja opozycji. Bo jaki jest, poza chęcią rozliczenia PiS, choć jeden wspólny element programu konserwatysty z PO z marksistą z Razem?