Lepią pierogi na dożynki, robią stroiki na święta i przetwory na zimę. Wiejskie gospodynie zrzeszają się w koła dla podtrzymania lokalnej tradycji, a nie dla pieniędzy, którymi teraz kusi je rząd.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Wrzesień i październik to były dla premiera Mateusza Morawieckiego szczególnie ważne miesiące. Szef rządu na finiszu kampanii przed wyborami samorządowymi zjeździł polską prowincję, by pozyskać nowy elektorat. Na ostatniej przedwyborczej prostej odwiedził Wąwolnicę, Zabrodzie, Lucynów Duży, Winnicę i Golądkowo. Z ust premiera padło wiele komplementów pod adresem polskiej wsi. „Rolnictwo jest naszym oczkiem w głowie”. „Bez etosu pracy, wiary i życzliwości rolników, Polska nie byłaby i nie będzie tak silna i tak potężna, jak może być”. „Koła gospodyń wiejskich to kobiety gospodarne i wspaniałe”. Podczas tego objazdu premier reklamował nowy program aktywizacji kół gospodyń wiejskich: zwolnienie z podatku dochodowego, możliwość prowadzenia uproszczonej księgowości i od 3 do 5 tys. zł w ramach „wsparcia na start”.
Rząd szybko przeszedł od słów do czynów, bo już 4 października Sejm przyjął nową ustawę o kołach gospodyń wiejskich. W myśl uchwalonych przepisów koła, które wpiszą swą działalność do Krajowego Rejestru Kół Gospodyń Wiejskich (KRKGW) prowadzonego przez Agencję Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ARiMR), zyskają osobowość prawną i będą mogły otrzymywać dotacje celowe z budżetu państwa oraz środki unijne; ale też przyjmować darowizny, spadki, zakładać związki oraz zyskać niezależność od kółek rolniczych, władz samorządowych i administracji państwowej. 27 listopada prezydent Andrzej Duda złożył podpis pod tą ustawą.
Dotychczas koła gospodyń wiejskich działały na mocy jednej z dwóch ustaw. Pierwsza – o społeczno-zawodowych organizacjach rolników z 8 października 1982 r. – uznawała je za jednostki organizacyjne kółka rolniczego, działające na podstawie jego statutu oraz uchwalonego przez siebie regulaminu. Kobiece organizacje o takim profilu mogą prowadzić działalność gospodarczą, socjalną czy handlową, ale w zakresie określonym przez statut kółka rolniczego. Mają prawo zawierać umowy cywilnoprawne, ale w imieniu i na rzecz organu, z którego zostały wyodrębnione. Wolno im otrzymywać dotacje, ale jeśli o nie wnioskują, są obowiązane korzystać z osobowości prawnej kółka rolniczego. Drugi typ kół gospodyń wiejskich reguluje prawo o stowarzyszeniach z 7 kwietnia 1989 r. Takie koła są niezależne i mogą prowadzić działalność gospodarczą, pod warunkiem że cały swój dochód przekazują na działalność statutową.
Teraz, aby koła mogły działać na mocy nowej ustawy, muszą dokonać wpisu do rejestru ARiMR. Agencja – wespół z pełnomocnikiem rządu ds. małych i średnich przedsiębiorstw – będzie sprawować nad nimi nadzór, czyli m.in. badać rzetelność składanych sprawozdań i kontrolować działalność kół. – W każdym biurze powiatowym ARiMR do dyspozycji kół został powołany co najmniej jeden pełnomocnik, który pomoże we wszystkich etapach procesu rejestracyjnego. W całym kraju powołano 382 takich pełnomocników – informuje rzecznik prasowy ARiMR Paweł Mucha.
Istniejące koła mają pierwszeństwo przed kołami, które dopiero mogą się zawiązać. Muszą tylko w ciągu pół roku zarejestrować działalność. W przeciwnym razie będą funkcjonować na podstawie dotychczasowych przepisów – o stowarzyszeniach lub kółkach rolniczych.

Milion dodatkowych wyborców

Już sam projekt ustawy wywołał konsternację. W rozmowie z portalem NaTemat przewodnicząca Krajowej Rady Kół Gospodyń Wiejskich Bernadetta Niemczyk przyznała, że inicjatywa premiera oraz Ministerstwa Inwestycji i Rozwoju nie była omawiana ze środowiskiem, do którego jest adresowana. A wysokość obiecywanych startowych świadczeń szefowa KRKGW nazwała kiełbasą wyborczą, która miała poszerzyć elektorat partii rządzącej przed wyborami samorządowymi. – Najpierw było 500+, potem 300+, teraz jest 3000 zł – skwitowała Niemczyk.
Nie wiadomo dokładnie, ile działa w Polsce kół gospodyń wiejskich. Raport „Koła Gospodyń Wiejskich nie tylko od kuchni” autorstwa Pracowni Badań i Innowacji Społecznych „Stocznia” przypomina, że przed wybuchem II wojny światowej było 4 tys. kół zrzeszających prawie 100 tys. kobiet, a u schyłku PRL – już prawie 8 razy tyle (31 tys.), natomiast liczba członkiń przekroczyła milion.
Dziś trudno o precyzyjne wyliczenia, bo nie ma żadnego centralnego rejestru wszystkich aktywnych kół. Autorzy raportu obdzwaniali więc gminne urzędy i miejscowe biblioteki z prośbą o kontakt do gospodyń działaczek. Dlatego „Stocznia” bazuje na wartościach procentowych i szacuje, że 36 proc. wszystkich kobiecych organizacji jest zrzeszonych w kółkach rolniczych, a w Krajowym Rejestrze Sądowym figuruje ok. 15 proc. jako stowarzyszenia. Ale co drugie koło gospodyń wiejskich prowadzi działalność nieformalną, więc nie ma po nim śladu. Swoje szacunki ma Ministerstwo Inwestycji i Rozwoju. Według nich 21 tys. kół przynależy do kółek rolniczych, a wszystkich gospodyń wiejskich jest ponad milion.
Czy za tą liczbą kryje się nowy elektorat partii rządzącej? Wielu tak uważa. – Chodzi o urobienie wiejskich kobiet pod kątem wyborów. Rządzący chcą stworzyć koncesjonowane organizacje, na których będą zbijać kapitał polityczny. Ale to nie takie proste. Do tych kół należy armia kobiet. A to nie są łatwo sterowalne baby – mówi jeden z działaczy kółek rolniczych.
Nie sposób wydedukować, jakie pożytki polityczne wynikną z przyznania przywilejów kobiecym kółkom na wsiach. I czy tym sposobem PiS zdobędzie dodatkowe głosy kosztem PSL. – Ocena wpływu jednej ustawy na wynik wyborczy jest praktycznie niemożliwa – twierdzi dr hab. Jarosław Flis, socjolog Uniwersytetu Jagiellońskiego. – Na pewno każde działanie przynoszące wymierne korzyści wyborcom jest jakoś odnotowywane w ich pamięci i przekłada się na decyzje wyborcze, lecz takich czynników są dziesiątki, o ile nie setki. Zmiany poparcia w tegorocznych wyborach samorządowych też trudno ocenić, ponieważ istotnie zwiększyła się frekwencja tam, gdzie dotąd była niska; natomiast tam, gdzie była wysoka, ubyło głosów nieważnych – także względem wyborów 2010 r., gdy nie stosowano nieszczęsnej książeczki. Z jej powodu wyniku wyborczego PSL z 2014 r. nie można porównywać z innymi rezultatami jako miary społecznego poparcia.
Pozbawionym wszelkiej logiki zabiegiem byłoby już teraz dopisanie rządzącej partii szacunkowego miliona wyborczyń. Z kilku powodów. Po pierwsze – zaspokojenie potrzeb określonej grupy beneficjentów nie gwarantuje ich wierności przy urnie wyborczej. Po drugie – żadna grupa nie jest homogeniczna światopoglądowo i nawet wśród zdeklarowanych wyznawców jednej partii są wyborcy, którzy wyłamują się w głosowaniu. W końcu po trzecie – spełnianie obietnic, o które nikt nie zabiegał, nie obliguje do lojalności.
Wróćmy więc na ziemię i spójrzmy na układ sił między PiS a PSL na prowincji. – Względem 2010 r. PSL straciło ok. 200 tys. głosów z 1,35 mln, które wtedy zdobyło na wsi – oblicza Jarosław Flis. – Natomiast PiS zyskało w takim porównaniu 1,2 mln, które dodało do zdobywanych wcześniej ok. 1,2 mln. Ogólny wzrost liczby ważnych głosów w wyborach sejmikowych między 2010 a 2018 r. wyniósł prawie 1 mln. Nie ma jednak pewności, jak się to przełoży na wyniki sejmowe. Bo przykładowo między 2006 a 2007 r. na wsi przybyło 400 tys. głosujących, natomiast w miastach ponad 3,5 mln.

Unia dała kołom nowy napęd

Pierwsze koło gospodyń wiejskich powstało w marcu 1866 r. w podwarszawskim Piasecznie, ale jeszcze nie używało obecnej nazwy, tylko szyldu „Towarzystwo Gospodyń”. Wiele pokrewnych inicjatyw kobiecych na prowincji realizowało zadania o charakterze niepodległościowym. W podzielonej zaborcami Rzeczypospolitej zajmowały się edukacją mieszkańców wsi i wysiłkami na rzecz modernizacji lokalnej infrastruktury. Po wyzwoleniu w 1918 r. – już oficjalnie jako koła gospodyń wiejskich – do wybuchu II wojny światowej propagowały zasady racjonalnego zarządzania gospodarstwem domowym, instruując, jak robić przetwory na zimę lub doskonaląc umiejętności krawieckie. W peerelowskiej epoce deficytów koła pomagały swoim społecznościom rekompensować niedostatki poprzez dostęp do reglamentowanych dóbr. Lansowały popyt na rękodzielnictwo i agroturystykę oraz na patriotyzm w ludowym wydaniu, organizując wycieczki do miast czy miejsc kultu maryjnego. Po transformacji w 1989 r. wiele kół przestało istnieć albo na dobre, albo na jakiś czas, odzyskując wigor po wejściu Polski do Unii Europejskiej.
– Wraz z pojawieniem się unijnych pieniędzy nastąpił boom na koła – potwierdza Magda Biejat, socjolożka związana z Pracownią Badań i Innowacji Społecznych „Stocznia”, gdzie zajmuje się badaniami i ewaluacją projektów społecznych. – Część kół założyła stowarzyszenia, ale duża część postanowiła działać nieformalnie. Gospodynie bały się, że nie udźwigną prowadzenia księgowości, pisania sprawozdań finansowych, opracowania statutu itp. Łatwiej było się spotkać po sąsiedzku, kiedy wszystkie miały na to ochotę albo nie spotykać się, kiedy żadna nie wyrażała chęci. Takie działania bez zobowiązań.
Czym dzisiaj zajmują się koła gospodyń wiejskich? Trzy lata temu Katarzyna Milczewska z „Kultury Liberalnej” podawała, że zdecydowana większość kół zajmuje się kulinariami (92 proc.) oraz rękodziełem i sztukami plastycznymi (77 proc.). Nietrudno zauważyć, że nie są to zajęcia wymagające posiadania komputera z dostępem do szybkiego internetu ani obeznania z nowymi technologiami. Ale myślenie, że kobiety mieszkające na wsi są zacofane i łapią zadyszkę w pogodni za odjeżdżającą im rzeczywistością, jest błędem. One szczerze hołubią bliski im od pokoleń paradygmat kulturowy, w ramach którego rozpowszechniają znane praktyki ludowe, reinterpretują tradycję, ale też kreują nowe zwyczaje wpisujące się w łatwy do przyjęcia rustykalny wzorzec (niech przykładem będą pączki z dyni i ziemniaka opatentowane przez jedno z kół w województwie kujawsko-pomorskim). Oczywiście nie są to organizmy samożywne. Koła najchętniej współpracują z urzędami gminy (81 proc. organizacji), które pomagają w zdobyciu dotacji na działalność; z ochotniczą strażą pożarną (54 proc.), często użyczającą im lokalu; czy z miejscowymi ośrodkami kultury (43 proc.), bo te skutecznie informują mieszkańców o wydarzeniach organizowanych na terenie gminy.
Koło gospodyń wiejskich w jednej z gmin na Podhalu powstało na rok przed dojściem do władzy obozu Zjednoczonej Prawicy, która teraz rozdaje przywileje elektoratowi schowanemu na głębokiej prowincji. Władza daje, ale może w każdej chwili zabrać, więc moje rozmówczynie wolą pozostać anonimowe; w myśl zasady, że nie ma sensu gryźć ręki, która cię karmi. Podhalańskie koło przypominało pospolite ruszenie – skrzyknęło się kilka pań z ogłoszenia rozlepionego na co którymś przydrożnym słupie. Członkinie założyły stowarzyszenie i rozsądnie podzieliły się rolami. Ta, która miała najwięcej charyzmy, została szefową, ta która przez lata pracowała w korporacji – miała spinać sprawy administracyjne i pisać wnioski o dotacje. Przy czym miała obowiązywać zasada niełączenia stanowisk. Jeśli któraś prowadzi księgowość, to nie piecze ciasta na festyn. Jak często bywa w kołach, i tu dobrały się kobiety różnych profesji. Są malarki i hafciarki. Nauczycielki i pracownice wolnych zawodów. To nie jest kółko starszych babć, którym się nudzi na emeryturze, mimo że właśnie tak – przez pryzmat stereotypów – postrzega się ruchy wiejskich gospodyń. – Seniorek po siedemdziesiątce jest w naszym kole zaledwie kilka. Dominują dziewczyny w wieku 50–60 lat, ale co piąta nie skończyła jeszcze czterdziestki. Starsze członkinie dorabiają wynajmem pokoi w pensjonatach, młodsze pracują na samozatrudnieniu – opowiada członkini koła pani Weronika.
Działają bardzo prężnie. Cyklicznie organizują różne konkursy – szycia, tworzenia witraży, robienia nalewek, pieczenia ciast czy przygotowania zielarskich bukietów. Robią dużo dla innych, bo jednej z potrzebujących rodzin pomogły wyremontować dom i doprowadzić kanalizację. Ale nie zapominają o sobie. Lubią podróżować, więc robią zbiórki z prywatnych pieniędzy i wyjeżdżają za granicę. Były już na zachodzie Europy, były w Azji, a nawet w Ameryce. – Pozyskujemy pieniądze z dotacji gminnych i Funduszu Inwestycji Obywatelskich. Ale w dużej mierze działamy samodzielnie, bo nasza przewodnicząca zna sporo postaci medialnych i wykorzystuje te kontakty do organizowania różnych wydarzeń. Spotykamy się raz w tygodniu w środę i opracowujemy dalszy plan działania. Jeszcze się nam nie znudziło – śmieje się pani Weronika.

Monitoring potencjału gospodyń

Magda Biejat krytykuje nowe przepisy. – One nie odpowiadają na potrzeby kół – twierdzi socjolożka. – Nie bardzo wiadomo, dlaczego wymagana jest liczba 10 członkiń do założenia koła. A co jeśli zbierze się mniej chętnych? Zakaże się im działalności? Absurdem jest ograniczenie funkcjonowania jednego koła na terenie tylko jednej wsi. Bo to oznacza, że kto pierwszy, ten lepszy. A czasem wieś jest tak duża, że jedno koło nie jest w stanie odpowiedzieć na potrzeby lokalnej społeczności. Zdarza się również, że we wsi w jednym kole działają panie pielęgnujące tradycje, a w drugim – stawiające na nowoczesność. Albo dochodzi do kłótni między sąsiadkami, w skutek czego jedne odchodzą i zakładają własne koło. Dlaczego prawo ma je gorzej traktować?
Ministerstwo Inwestycji i Rolnictwa nie odpowiada na moje pytanie, w jaki sposób naliczyło startowe dla wszystkich kół – i tych nowo utworzonych, i tych wcześniej istniejących, bez względu na rodzaj prowadzonej działalności. Wiadomo jedynie, że mniejsze koła (od 10 do 75 członkiń) dostaną 3 tys. zł, a większe (powyżej 75 osób) – 5 tys. zł. W przyszłorocznym budżecie zarezerwowano 100 mln zł na dotowanie wiejskich gospodyń. Ale czy one tych pieniędzy potrzebują?
– Największą działalnością koła, z jaką spotkałam się podczas badań, było organizowanie zajęć fitness i zumby dla seniorów dwa razy w tygodniu – przyznaje Biejat. – Te panie świetnie sobie radzą bez państwowych pieniędzy. Owszem, mają swoje potrzeby, ale to jest często zakup pralki czy garnków. Z pewnością sporo kół nie pogardziłoby dodatkowymi środkami na wynajem świetlicy czy sali w domu kultury.
Pieniądze nie są najważniejsze, ale bez nich trudno się kołom obejść. Bo przecież wszystko kosztuje – materiał krawiecki do uszycia strojów ludowych, składniki do ciasta, które trzeba upiec na festyn czy ozdoby choinkowe potrzebne do wykonania świątecznych stroików. Oczywiście można wszystko kupować z prywatnych środków, ale to się nie opłaca. „A niby dlaczego mamy z własnego gara cudzych ludzi dokarmiać?” – i takie głosy słychać z obozu gospodyń.
– Każde koło ma inne potrzeby – zauważa pani Weronika. Jej stowarzyszenie niedawno otrzymało z gminy 10 tys. zł na organizację wystawy z okazji 100-lecia odzyskania niepodległości oraz 2,5 tys. zł z sołectwa na uszycie regionalnych sukienek. – Rząd nie musiałby dawać pieniędzy. Mógłby gwarantować procentowy zwrot kosztów za zakup np. strojów czy środków trwałych, taki jak kuchenka do podgrzewania potraw na festynach, patelnia i sztućce.
Pytam moją rozmówczynię z podhalańskiego koła, czy wie, po co rząd rozdaje pieniądze? Odpowiada, że gdy się o tym dowiedziała, natychmiast zadzwoniła do ARiMR, ale tam nikt nic nie wiedział. W ministerstwie przełączano ją z jednego działu do drugiego, aż w końcu ktoś potwierdził, że jest taka ustawa i czeka na podpis prezydenta. Dowiedziała się również, że te pieniądze są za mijający rok na działalność statutową koła, i jeśli zarejestruje organizację w ARiMR do 10 grudnia – otrzymane z resortu pieniądze trzeba będzie rozliczyć do końca marca 2019 r.; a jeśli do 27 grudnia – to do końca następnego roku.
– Myślę, że te pieniądze są po to, aby koła się zgłaszały, a rząd mógł zbierać o nas informacje: policzyć koła, członkinie i dowiedzieć się, na co wydajemy pieniądze. Ja to nazywam monitoringiem potencjału. Nie wiem tylko, czy ministerstwu uda się oszacować liczbę gospodyń. Aby dostać środki na start jeszcze w tym roku, musimy do końca grudnia zarejestrować koło w ARiMR, czyli podać dane osobowe członkiń i zebrać od nich podpisy. Trzy czwarte kobiet z naszego koła mieszka w jednej wsi, pozostałe w ościennych gminach, a jedna nawet w Skandynawii. W sumie to ok. 25 osób. Nie damy rady w tak krótkim czasie do każdej pojechać i poprosić o podpis. Zgłosimy więc, że jest nas 11, bo to wystarczy, aby dostać pieniądze – wyjaśnia pani Weronika.

Zośki wyjęte spod prawa

Nie wszystkie gospodarne kobiety zostały wyróżnione przez ustawodawcę. Nowe prawo nie obowiązuje grupy „Zosie Samosie” z Włodawy, bo one tworzą koło gospodyń miejskich. – Do czasu powołania koła w naszym mieście nie było oferty zajęć edukacyjnych czy kulturalnych dla dojrzałych kobiet. Poza tym zazdrościłyśmy wewnętrznej integracji i działalności paniom zrzeszonym w kołach gospodyń wiejskich. Chciałyśmy sprawdzić, czy taka forma może przyjąć się również w miastach. Dziś, po trzech latach intensywnej działalności, możemy stwierdzić, że koła gospodyń z powodzeniem mogą funkcjonować również w małych miastach – mówi Renata Holaczuk, zastępca przewodniczącej KGM „Zosie Samosie”.
Koło z Włodawy zawiązało się między październikiem 2015 a marcem 2016 r. Działa przy Stowarzyszeniu Lokalne Porozumienie na rzecz Zatrudnienia w Powiecie Włodawskim, a tworzy je 20 pań w różnym wieku i o różnych doświadczeniach zawodowych. Nazywają się „Samosie”, aby podkreślić samodzielność, zaradność i gospodarność. Formuła per pani nie obowiązuje, tylko np. „Zosiu Irenko”, „Zosiu Elu” itp. Kiedy wychodzą z domu, mówią, że „idą na Zośki” i mężowie oraz dzieci wiedzą, gdzie w razie czego szukać swoich żon i mam. Spotykają się zwykle w czwartki – na stołówce lub w kuchni pobliskiego gimnazjum, w agroturystyce u znajomej albo w prywatnych domach.
Działalność Zosiek nie ogranicza się do gotowania i haftowania. Na początku roku organizują Orszak Trzech Króli; na Wielkanoc malują i zdobią pisanki pszczelim woskiem; na święto 3 maja przygotowują kotyliony. W tym roku z okazji rocznicy 100-lecia odzyskania niepodległości i nadania praw wyborczym kobietom zorganizowały stoisko na kształt kawiarni z XX-lecia międzywojennego, w której można było zrobić sobie stylizowane zdjęcie i degustować ciasta ze starych przepisów. Poza tym wędzą wędliny domowym sposobem i robią biżuterię z recyclingu. No i gotują mnóstwo przysmaków: włodawską babkę ziemniaczaną, zupę Jankiela, kugiel, czulent, żydowski kawior i tatar oraz „nadbużankę” – ciasto nowość, ale wedle dawnego sprawdzonego przepisu. Chcą się dokształcać. Siedem z nich skończyło policealną szkołę na kierunku florystyka. Rok temu wygrały plebiscyt na najlepsze koło gospodyń województwa lubelskiego. Teraz przygotowują się do wizyty u prezydentowej Agaty Kornhauser-Dudy.
– Skupiamy się na podtrzymywaniu i popularyzacji lokalnych tradycji, kształceniu nowych umiejętności i działalności społecznej. Wierzymy we własne możliwości. Kiedyś mówiłyśmy „Tego nie umiem”, dziś mówimy „Tego jeszcze nie umiem” – opowiada Holaczuk. W grudniu „Zosie Samosie” chcą zarejestrować stowarzyszenie. Tak samo jak podhalańskie gospodynie.
Trudno domniemywać, ile kół mimo ustawy pozostanie w strefie półcienia. Ale pewnie niemało. – Sporo kobiet woli działać nieformalnie, bo po co mieć do czynienia z urzędem skarbowym i tłumaczyć się z każdej rozliczonej faktury. To kłopot. A ludzie na wsi chcą mieć święty spokój – przekonuje członkini podhalańskiego koła.