Jutro możemy się spodziewać małego, politycznego trzęsienia ziemi w USA. Powodem jest premiera kolejnej książki o Białym Domu pod rządami Donalda Trumpa, tym razem napisanej przez legendę amerykańskiego dziennikarstwa: Boba Woodwarda (od afery Watergate).
Książka zdążyła wywołać przedwstrząsy zanim jeszcze trafiła na półki. W ubiegłym tygodniu najpierw wyciekło kilka zebranych w niej faktów. Na przykład to, że były główny doradca ekonomiczny Białego Domu Gary Cohn zabierał prezydentowi z biurka papiery, aby ten ich nie podpisał (Trump podobno nawet się nie zorientował). Potem „NYT” opublikował list anonimowego, wysokiego rangą przedstawiciela administracji. Autor zadeklarował w nim, że on i kilkoro innych najwyższych rangą urzędników często sabotuje realizację pomysłów prezydenta.
Zatrzymajmy się na chwilę przy tym stwierdzeniu. Każda organizacja, także rząd, spontanicznie rozpada się na frakcje i koterie, które często sypią sobie nawzajem piach w oczy. Ba, takie napięcie jest niezbędne do prawidłowego funkcjonowania każdego ciała decyzyjnego, tak żeby lider mógł podejmować decyzje na podstawie jak najszerszej wiedzy. Normalnie po podjęciu przez niego decyzji wewnętrzne przepychanki powinny ustać: Roma locuta, causa finita.
Według opinii wewnętrzne walki w Białym Domu nie są objawem kreatywnego napięcia, ale służą sabotowaniu podjętych przez prezydenta decyzji. Nic dziwnego, że Trump mówi o „zdradzie” i „głębokim państwie”. To nazwa grup wewnątrz administracji pilnujących pewnych niezmiennych i niezależnych od obecnie sprawującej władzę opcji interesów. Dzięki zakulisowym machinacjom utrzymują status quo, uniemożliwiając jakiekolwiek zmiany.
Domniemany sojusz armii i przemysłu zbrojeniowego jest czasami uznawany w USA za element głębokiego państwa. Dowodem na jego istnienie miałoby być to, że czy w Białym Domu mieszka republikanin czy demokrata, kraj ciągle z kimś wojuje. Zwolennicy „kompleksu militarno-przemysłowego” wskazują również, że nie zdarzyło się nigdy, żeby na wojsko zabrakło pieniędzy. Może ich nie być na walkę z biedą, ale na lotniskowiec zawsze się znajdą.
Ale głębokie państwo może mieć także dobre znaczenie. Będzie wtedy strażnikiem pewnej kultury politycznej i instytucjonalnej, która wydaje się być dobra dla wszystkich. Przedstawicielem tak rozumianego głębokiego państwa będzie były wiceszef FBI Mark Felt, oryginalne „głębokie gardło”, czyli informator Boba Woodwarda i Carla Bernsteina, który przekazał dziennikarzom rewelacje dotyczące afery Watergate.
Felt doskonale rozumiał, że wyciek informacji o grzechach otoczenia Nixona nie służy ani urzędowi prezydenckiemu jako takiemu, ani zaufaniu opinii publicznej do liderów politycznych – co gorsza, to wszystko działo się w samym środku zimnej wojny ze Związkiem Radzieckim, gdzie szyki trzeba zwierać, a nie siać w nich zwątpienie. Jednocześnie czuł, że przyzwoitość w polityce jest wartością samą w sobie i że zamiatanie jej braku pod dywan w dłuższej perspektywie osłabia państwo, a także jego najwyższy urząd.
Podobne motywacje zdają się kierować „głębokim gardłem głębokiego państwa”, jak niektórzy nazywają autora listu z „NYT”. Anonimowy urzędnik zresztą sam o nich wspomina. Ale między nim a Feltem jest jednak różnica. Wiceszef biura działał jako sygnalista; dysponował wiedzą o nieprawidłowościach i zdecydował się ją upublicznić. Autor opinii codziennie współtworzy politykę, przeciw której teraz występuje publicznie. Jak współczesny Konrad Wallenrod podstępem stara się skierować ją na właściwie tory w imię wyższego dobra.
To dyskusyjna strategia. Chociażby dlatego, że podskórnie czujemy, że w polityce herbertowski smak wciąż się jednak liczy. Jeśli ktoś nie podpisuje się pod jakimś projektem politycznym, to niech go nie firmuje swoim nazwiskiem. Inaczej „głębokie gardło głębokiego państwa” na zawsze już zostanie jednym z ludzi prezydenta, „za kadencji którego Ameryka upadła bardzo nisko, a język debaty publicznej został kompletnie pozbawiony przyzwoitości”. To jego słowa.