6706 Polaków zostało dotąd uhonorowanych tytułem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata, przyznawanym przez izraelski Instytut Yad Vashem za bezinteresowną pomoc okazaną Żydom podczas II wojny światowej. Polacy tworzą największą grupę Sprawiedliwych spośród obywateli 51 krajów świata.

W sobotę, 24 marca, obchodzony jest Narodowy Dzień Pamięci Polaków ratujących Żydów pod okupacją niemiecką. Święto ustanowione zostało przez parlament z inicjatywy prezydenta Andrzeja Dudy. Wybór daty nawiązuje do dnia, w którym Niemcy w 1944 r. zamordowali w Markowej rodzinę Ulmów – Józefa i Wiktorię oraz ich dzieci wraz ukrywającymi się u nich Żydami.

W rozmowie z PAP polscy Sprawiedliwi opowiedzieli o swoim udziale w ratowaniu Żydów podczas II wojny światowej.

Prezes Polskiego Towarzystwa Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata Anna Stupnicka-Bando wspominała, jak zimą 1941 r. pomogła swojej matce wyprowadzić z getta żydowską dziewczynkę, Lilianę Alter; wykorzystały do tego przepustkę pozwalającą na swobodne wchodzenie za mury. Dziecko ukrywane było w mieszkaniu na Żoliborzu aż do wybuchu Powstania Warszawskiego.

Stupnicka-Bando wspominała także pozostałych Żydów, którym pomogła jej rodzina. "Oprócz Lilki przyjeżdżał do nas chłopiec żydowskiego pochodzenia Rysio Grynberg, też mniej więcej w naszym wieku, który był u mojej ciotki w Warszawie. Jak tam coś było niebezpiecznie, to on wsiadała w dorożkę i przyjeżdżał na Żoliborz do nas. Mama również jemu wyrobiła dokumenty, nazywał się Ryszard Łukowski. Drugim był chirurg z Łodzi, Mikołaj Borenstein. Mama również jemu załatwiła dokumenty, od tego czasu nazywał się Mikołaj Borecki. Został z tym nazwiskiem po wojnie. Oprócz dokumentów, mama mu załatwiła obok w sąsiednim domu prace palacza, chirurg z pięknymi palcami został palaczem" - mówiła. Jak dodała, "wszyscy oni uratowali się".

Alter odnalazła Stupnicką-Bando w 1989 r. Rozmowa po latach była "wielkim przeżyciem". Jak podkreśliła Stupnicka-Bando, ocalona "bała się wrócić do Warszawy (...), bała się, że to będzie dla niej jakiś wielki wstrząs"; do stolicy Polski przyjechała dopiero na otwarcie Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN.

Irena Senderska-Rzońca - p.o. sekretarza zarządu Polskiego Towarzystwa Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata - wspominała w rozmowie z PAP okres, w którym dostarczała na teren getta w Borysławiu (obecna Ukraina) paczki z lekarstwami, organizowane przez jej ojca Józefa Krzyształowskiego. Odbywało się to w porozumieniu z przebywającym wraz z rodziną w getcie z żydowskim lekarzem Eliasem Banderą.

"Mój ojciec chorował na żołądek i leczył się jeszcze przed wojną, więc miał kontakt z doktorem Banderem. Elias Bander pracował jako Żyd codziennie wypuszczany z getta, w ośrodku dla Polaków i Ukraińców. W tym czasie Bander organizował paczki z lekarstwami za pośrednictwem mojego ojca - ponieważ nic nie mógł do getta wnieść, ani wynieść. W tajemnicy przed moją matką ojciec zaangażował mojego brata i mnie w noszenie tych paczek do getta" - wspomniała Senderska-Rzońca, która za mury dostawała się przez zakamuflowane w ustronnym miejscu przejście.

"Raz, jak już byłam po stronie getta, usłyszałam krzyk. Wiedziałam, że Niemcy weszli do getta. W bardzo dużym strachu udało mi się dobiec do starszego mężczyzny i oddałam mu paczkę, nie biorąc pieniędzy z tego pośpiechu. Uciekałam. Brat mnie bardzo skarcił, mówiąc do mnie: za co ten lekarz kupi te lekarstwa do następnej paczki? Odpowiedziałam wtedy, że następnej paczki już nie będzie, bo ja nie pójdę już do getta" - powiedziała.

Później Bander poprosił Jana Krzyształowskiego o ukrycie swojej żony Reginy i kilkuletniego syna Myrona. "Tak zaczęło się życie w +powiększonej rodzinie+" - powiedziała Senderska-Rzońca. Po dwóch tygodniach do żony i dziecka dołączył także Elias Bander, który - jak wspomina Senderska-Rzońca - oceniał, że ta sytuacja potrwa nie dłużej niż półtora miesiąca. Jednak rodzina doktora Bandera ukrywała się u rodziny Krzyształowskich przez ponad pół roku. "Nieraz matka kazała mi zabrać młodsze siostry i iść spać do ciotki. Mówiła, że +może w nocy przyjdą, to przynajmniej wy przy życiu zostaniecie+. Tak wyglądało te 8,5 miesiąca strachu" - mówiła.

Po wejściu wojsk sowieckich do Borysławia w sierpniu 1944 r. Banderowie opuścili kryjówkę w domu Krzyształowskich. Niedługo potem matka Ireny, Helena Krzyształowska, zachorowała na tyfus plamisty; dzięki pomocy ocalonego wcześniej lekarza - przeżyła. "Nie oddał matki do zakaźnego w Drohobyczu, bo wiedział, że tam umierają. (...) Udało mu się uratować mamę i wszystko się dobrze skończyło" - powiedziała Senderska-Rzońca. "Elias mówił do ojca: jestem twoim dłużnikiem do końca życia. Ojciec odpowiedział mu: +nic nie jesteś mi winien, ty uratowałeś moim dzieciom matkę, a ja uratowałem twoją rodzinę+. W ten sposób się rozstali" - dodała.

Po wojnie rodzina Banderów odnalazła krewnych w Łodzi i postanowiła opuścić Borysław. Następnie wyjechali do Niemiec, a potem do USA.

Tadeusz Stankiewicz, członek zarządu Polskiego Towarzystwa Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata, który w czasie okupacji sprawował urząd w leśnictwie koło Opola Lubelskiego, w rozmowie z PAP wspominał Polaków, którzy pomagali Żydom w czasie wojny. "Moi rodzice podjęli akcję, żeby pomóc tym ludziom. Nie mogli patrzeć na to, co się działo, choć jeszcze nikt wtedy nie przypuszczał, że zdarzy się coś takiego jak Holokaust" - wyjaśnił Stankiewicz.

Kiedy w marcu 1941 r. w zachodniej części Opola Lubelskiego Niemcy utworzyli getto, ojciec Tadeusza, Stanisław Stankiewicz, wystąpił do niemieckich władz okupacyjnych z prośbą o możliwość zatrudnienia Żydów do prac w leśnictwie. "Właściwie to było oszukanie Niemców. To dawało możliwość wyjścia z getta tym ludziom. Dzięki temu mogli prowadzić handel czy wykonywać swój fach" - powiedział Stankiewicz.

Niemcy przydzielili Stanisławowi Stankiewiczowi grupę trzydziestu Żydów, których nadzorował były żydowski policjant z Wiednia, odprowadzając i przyprowadzając pracowników z leśniczówki. Ponieważ leśniczówka była oddalona o 10 kilometrów od Opola Lubelskiego, Stanisław Stankiewicz zwrócił się do Niemców z prośbą, by mógł utrzymywać grupę na miejscu przez wszystkie dni robocze, z wyjątkiem sobót i niedziel, które Żydzi mieli spędzać w getcie. "W rzeczywistości tylko czterech pracowało przy szkółkach leśnych, a reszta wracała do kwater i pracowała w swoim fachu. Za swoje usługi otrzymywali żywność od rolników" - zaznaczył Stankiewicz. Podkreślił, że nie rozwiązało to jednak problemów ludności żydowskiej, która - powracając w sobotę i niedzielę na teren getta - nie mogła wnieść niczego ze sobą. "Wtedy też - nasze zorganizowane podziemie - zapewniało podczas powrotu Żydów furmankę, którą podjeżdżano pod ogrodzenie getta i przerzucano wszystko, co wypracowali i otrzymali od rolników" - dodał.

Po wydaniu rozporządzenia generalnego gubernatora Hansa Franka 15 października 1941 r. wprowadzającego karę śmierci dla Żydów, którzy opuścili teren getta, oraz dla Polaków, którzy udzielili im pomocy, Niemcy zażądali powrotu wszystkich żydowskich robotników z leśniczówki do getta, jednak około 60 osób zdecydowało, że zostanie w lesie.

"Wykopano w różnych punktach tego lasu, które podlegały ojcu, cztery duże ziemianki podziemne. W grupie był marynarz, który wymyślił, jak zrobić właz. Przysypany był ziemią i mchem, żeby go zamaskować. To było takie wieko, taka +szafa+, którą się podnosiło i tam było wejście do pieczary, która była odpowiednio umocniona i tam siedzieli ludzie" - wyjaśnił. W lesie Tadeusz Stankiewicz znalazł wycieńczonego Szlomę Szmulewicza, uciekiniera z obozu pracy w Józefowie nad Wisłą; wkrótce i on dołączył do ukrywających się w lesie.

"Najgorsza była zima. Jest śnieg i są ślady na terenie. Tego nie można było się ustrzec. To są żywi ludzie. Nie można było ich schować, zakopać w ziemi, tak jak się broń zakopywało. Człowiek musiał wychodzić. To nie był komfort, nie było żadnych toalet, trzeba było zmieniać słomę w ziemiankach. Ślady zostawały" - podkreślił, dodając, że "Niemcy byli bardzo skrupulatni i pedantyczni. Oni wiedzieli, ilu Żydów powinno być, a ilu nie ma. Szukali ich" - mówił.

Jak zaznaczył, zdarzały się pojedyncze przypadki niechlubnego udział Polaków, pomagającym Niemcom w tropieniu ukrywających się Żydów. Jeden z nich, mieszkaniec Opola Lubelskiego, przyprowadził wiosną 1942 r. oddział Niemców do ukrywających się w ziemiankach Żydów na terenie lasów leśniczówki Stankiewicza. "Przyszli (niemieccy) żandarmi przyprowadzeni przez pewnego człowieka i - jeden po drugim - likwidowali te ziemianki. Tych ludzi zamordowano. My byliśmy wtedy przygotowani na śmierć, wystarczyło, żeby ten człowiek powiedział, kto im pomagał. Niemcy stosowali metodę, według której najpierw łudzili (nadzieją) i rozpytywali: kto wam pomagał? Skąd ziemianki, skąd jedzenie?" - wspominał Stankiewicz i dodał, że "bywały przypadki, że niektórych łamano - albo w ten sposób, albo torturami".

Stanisław Stankiewicz trafił do aresztu za przynależność do WiN/AK. Przewieziony do Warszawy, brutalnie przesłuchiwany, zginął wypchnięty z okna aresztu. UB upozorowało samobójstwo. Rodzina nigdy nie dostała zgody na pochówek. W 1986 r. rodzice Tadeusza, Stanisław i Barbara Stankiewicz otrzymali medale Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. W 2006 r. otrzymał go również Tadeusz i pośmiertnie jego siostra Barbara.